- To nie jest odpowiednie słowo – mężczyzna jakby zamyślił się na chwilę. – Raczej… powiedziałbym… gościmy tu pana dla pana dobra.
- Jaśniej proszę…
- Nie da się jaśniej, nie na tym etapie…
- Strasznie pan kręci – przerwał mu zniecierpliwiony – po prostu mnie wypuśćcie i jakoś to będzie.
- Tak? I dokąd pan pójdzie? – znów się pochylił nad biurkiem – Co pan ze sobą zrobi? Nawet nie ma się pan w co ubrać. Mam lepszy pomysł, proszę wstać – mężczyzna podniósł się z krzesła.
Posłusznie wstał, badawczo patrząc na swojego rozmówcę. Ten powoli obszedł biurko dookoła i podszedł do niego blisko, bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. Chwilę patrzył mu głęboko w oczy, badawczo, jakby wyczekująco. Było w tym spojrzeniu coś niepokojącego, co sprawiło, że po plecach przebiegł mu dreszcz – nie wiedział – strachu? emocji? Mężczyzna w garniturze zaś wolnym ruchem sięgnął pod marynarkę na piersi. Wyjął stamtąd pistolet i przyłożył lufę do jego czoła.
Poczuł chłód metalu na skórze, ale – sam nie mógł zrozumieć dlaczego – nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Patrzył w oczy mężczyzny, który przykładał mu broń do głowy i ani na ułamek sekundy nie opuścił wzroku. A po kilku chwilach stało się coś, czego nie zrozumiał, czego się nie spodziewał, co jego samego wprawiło w największe osłupienie. Jego ręce – jakby poza jego kontrolą – wykonały kilka błyskawicznych jak mgnienie oka ruchów i po chwili trzymał wykręconą rękę mężczyzny za jego plecami, a pistolet wypadł z niej i z hukiem uderzył w podłogę. Odwrócił głowę i zobaczył, że drugi z mężczyzn nadal stoi oparty o ścianę i nawet na moment się od niej nie oderwał.
- Już… możesz puścić, był nienabity – usłyszał glos, a raczej stęknięcie człowieka, któremu wykręcał rękę.
- Wiem – odpowiedział, nie poznając własnego głosu, który stał się nagle jakiś ochrypły i metaliczny. Puścił nadgarstek mężczyzny, podniósł broń z podłogi i podał mu trzymając za lufę.
- Skąd wiesz? – zapytał tamten, rozcierając nadgarstek i chowając pistolet za pazuchą.
- Nie odbezpieczyłeś i nie przeładowałeś. Nie nosi się odbezpieczonej i przeładowanej broni pod pachą. A gdybyś to zrobił przykładając mi do głowy, to od razu dostrzegłbym, że jest nienaładowany.
- Skąd to wiesz?
- Nie wiem…
- Siadaj – jego rozmówca wrócił na swoje poprzednie miejsce i obaj usiedli na powrót. – Teraz rozumiesz o czym mówiłem?
- Nie… Nie wiem. Co sugerujesz? I od kiedy jesteśmy na „ty”?
Mężczyzna westchną jakoś ciężko, a w jego oczach pojawił się dziwny wyraz – wyraz zniecierpliwienia, ale jednocześnie niemal rozbawienia. Ten wzrok mówił „co ja z tobą mam…”, jakby zaczynało mu brakować cierpliwości.
- Od jakichś 3 minut, jeśli nie zauważyłeś. Kim ty, do cholery jesteś?
- Ty mi powiedz – odrzekł – to ty wymyśliłeś eksperyment z pistoletem, jakiś powód tego musiał być.
- Tak, eksperyment się powiódł – zawiesił głos na chwilę – ale nadal nie wiem o co tu chodzi. Wiem tylko jedno, z całą pewnością istniejesz…
- To wiem i ja bez twoich eksperymentów – przerwał mu.
- Z całą pewnością istniejesz – podjął zdanie mężczyzna – choć ktoś włożył bardzo dużo pracy, żebyśmy wszyscy myśleli inaczej i… ktoś też włożył dużo pracy i pieniędzy, żebyś umiał zrobić to co zrobiłeś, nawet w stanie kompletnej amnezji, automatycznie, rozumiesz?
- Ale kto? I kim wy jesteście?
- Pierwszego nie wiem, ale się dowiem, drugiego na razie nie musisz wiedzieć.
- Ale chciałbym…
- Trudno. Do widzenia – podniósł się i bez słowa, wraz z drugim mężczyzną wyszli z pomieszczenia, zostawiając go samego, zdezorientowanego i jeszcze mniej rozumiejącego.
Jeśli istniał jakikolwiek najmniejszy cień szansy, że można wiedzieć jeszcze mniej niż kilka minut wcześniej, to tak właśnie było w tej chwili. Do tej pory bowiem nie wiedział kim jest i skąd się wziął, teraz natomiast dodatkowo dowiedział się o sobie nowej rzeczy, ale to właśnie ta nowa wiedza, stała się powodem świadomości jeszcze większej – paradoksalnie – niewiedzy. I o ile mógł się domyślać, że mężczyźni, którzy przed chwilą wyszli byli przedstawicielami jakichś, bliżej nie określonych – nazwijmy to – służb, to cała reszta, ich zachowanie, ich pytania (i pozorne na nie odpowiedzi), ich dziwaczne sugestie i szczątkowe jakieś wnioski, powodowały, że świat istniejący niewątpliwie wokół, stawał się coraz bardziej enigmatyczny, coraz bardziej zagmatwany, coraz bardziej wreszcie niezrozumiały i nierealny. Nadal nie wiedział bowiem ani gdzie się znajduje, ani z jakiego powodu jest tak pilnie strzeżony, ani – tym bardziej – do czego to doprowadzi. Całą siłą swojego otępiałego umysłu próbował zgłębić przepastne czeluście swej niepamięci, szukając choćby punktu zaczepienia, czegoś, na czym mógłby oprzeć jakieś logiczne chociaż wnioski, ale wszystkie te starania tyleż były daremne co tak męczące, że niemal bolesne. Siedział więc przy pustym biurku w pustym pomieszczeniu z pustką w głowie, zrezygnowany i nieszczęśliwy, nie do końca uświadamiając sobie właściwego i pierwotnego powodu tego poczucia nieszczęścia, coraz mocniej przekonując się, że nie ma już najmniejszych szans na zrozumienie czegokolwiek, a jego przyszłość stała się jeszcze bardziej niewiadoma niż jego przeszłość.
- I jeszcze jedna rzecz – z odrętwienia wyrwał go głoś za plecami. Odwrócił się i zobaczył stojącego w drzwiach człowieka, z którym jeszcze przed chwilą rozmawiał i który w tak niekonwencjonalny sposób z nim się rozstał. Nawet nie usłyszał kiedy wrócił, ale tak był głęboko zamyślony i zapatrzony w nicość swojej przeszłości i przyszłości, że niemal nieobecny. – A właściwie dwie rzeczy… Po pierwsze rozpytywała o ciebie jakaś dziennikarka. Prawdopodobnie to ona znalazła cię w parku, ale nie wiemy jeszcze czy interesowała się tobą ze zwykłej troski, czy może coś was łączy. Dowiemy się tego, a na razie otrzymała informację, że nie żyjesz.
- Dlaczego? – to była kolejna rzecz, której nie mógł pojąć. – Co znowu knujecie?
- Nic nie knujemy, tak musi być dla dobra, nazwijmy to, śledztwa i być może to tylko chwilowe. I druga rzecz, dość istotna moim zdaniem. Masz na ciele sporo blizn, których pochodzenia na razie nie jesteśmy w stanie jednoznacznie zidentyfikować.
- Strasznie dużo tych waszych „na razie”…
- Na razie wiemy niewiele lub prawie nic, ale zakładam, że to się zmieni prędzej czy później. Tak czy siak, te blizny mogą być jakimś szczegółem, który – być może – pozwoli czegoś się dowiedzieć. Na razie wygląda to tak, że ktoś zadał sobie wiele trudu żeby pozbawić cię jakichkolwiek śladów, nazwijmy to, fizycznych, ale z bliznami z jakiegoś powodu sobie nie poradził, bądź uznał, że nie mają znaczenia.
- A jakie mogą mieć znaczenie blizny? – coraz mnie rozumiał, choć wydawać się mogło to niemożliwe – Mogłem mieć kiedyś jakiś wypadek na przykład…
- Istnieje takie prawdopodobieństwo, ale sądzę, że ich źródło jest gdzie indziej.
- Czyli?
- Na razie nie wiem – niemal uśmiechnął się, najwyraźniej mając świadomość użycia po raz kolejny formy „na razie” – to tyle… na razie – odwrócił się i zniknął za drzwiami.
Bezradność. To było słowo, które chyba najlepiej oddawało to, co w tej chwili czuł. Już nie niewiedza, już nie niezrozumienie, już nie obawy… bezradność. To tak, jakby niespodziewanie jakaś nieznana siła odebrała mu możliwość jakiegokolwiek działania, jakby niespodziewanie zamknęły się przed nim wszystkie drzwi, jakby wszelkie władze umysłowe i fizyczne w jednym momencie go opuściły. Nie miał nawet siły podnieść się z krzesła i wyjść z tego pustego pomieszczenia, nie widział nawet jakiegokolwiek powodu by to zrobić, jakiejkolwiek przyczyny, dla której mógłby taką prostą czynność wykonać. Wpatrywał się zatem w okno, które nie było oknem, w widok, który nie był widokiem i trwał tak w bezruch, w bezmyśleniu, bezczuciu niemal. Nie bał się. Już się nie bał. Ani przeszłości, której nie znał, ani przyszłości, która być może nie istniała, ani teraźniejszości, która być może była tylko ułudą. Być może bezradność okazała się tym czynnikiem, który odpędził obawy, bo zbyt wiele kosztowały wysiłku, być może bezradność była powodem, dla którego strach okazał się być zupełnie irracjonalny, bo skoro nie można niczego zrobić, to bezcelowa jest obawa, beznadziejny jest strach. Bezradność. Tak, właśnie bezradność była uczuciem ogarniającym go do najgłębszych czeluści jego samego, przeszywającym go na wskroś. Wiedział, czuł raczej, że nie ma już szans na rozwiązanie tych wszystkich zagadek, nie ma też do tego powodu, jakiegokolwiek powodu, jakiejkolwiek motywacji do podjęcia próby – nawet nie zmiany sytuacji – choćby tylko jej zrozumienia.
Jednak podświadomie, jakoś głębią swojego jestestwa, wyczuwał jakąś nieuchronność zdarzeń, które miały nastąpić i to – paradoksalnie – zamiast wzbudzić w nim kolejne niepokoje, napawało go czymś, co przy dużej dozie wyobraźni, można było nazwać nawet prawie optymizmem, choć biorąc pod uwagę wielką czarną dziurę, która tkwiła w jego umyśle, trudno było jednoznacznie zdefiniować to jako optymizm. Ot, może po prostu odrobinę mniejsze szaleństwo niewiadomości, może odrobinę więcej sił do dalszego istnienia, może odrobinę mniejszy strach. Nie miał pojęcia skąd to przekonanie, że w końcu coś się wydarzy, że w końcu jakaś inna rzeczywistość od tej, która go otaczała zacznie istnieć, jednak miał świadomość, może przypuszczenie, niemal pewność, że funkcjonuje gdzieś świat, który ma sens, w którym ludzie mają przeszłość i nazwiska, w którym ludzie po prostu – w odróżnieniu od niego – istnieją. Istniały zatem w nim dwa
– pozornie sprzeczne ze sobą – byty. Jeden, który był bezradnością i drugi, który był motorem do – może nie działania – ale przynajmniej niepopadania w beznadzieję. Jeden, który mówił „nie da się” i drugi, który odpowiadał „przynajmniej spróbuj”. Wiedział doskonale, że trudno jest próbować, kiedy nie tylko nie ma wiedzy i tożsamości, ale nadto znajduje się w miejscu (i czasie), którego nie pojmował, ale z drugiej strony tkwiło w nim coś, czego nie do końca był w stanie sobie uświadomić, co było jakimś tylko echem może genetyki, może osobowości, ale co nakazywało mu walczyć, czymkolwiek ta bitwa miałby się skończyć, z kimkolwiek przyszłoby mu ją stoczyć i jakiekolwiek miałby przedsięwziąć ku temu środki. Coś w nim istniało w środku, co pozwalało resztki sił (niekoniecznie fizycznych) zebrać do kupy i rzucić je na pole walki z ciemnością pamięci, niepewnością przyszłości, nierozumieniem teraźniejszości, z sobą wreszcie samym.
ROZDZIAŁ IV
Powoli dobiegał końca kolejny dzień pracy. Ani lepszy ani gorszy od poprzedniego, ani mniej ani bardziej nudny niż wczoraj i przedwczoraj. Ot, po prostu dzień wypełniony po brzegi żmudnym grzebaniem w źródłach, w odręcznych zapiskach. Barbara wpatrywała się w ekran monitora i jednocześnie notowała co ważniejsze rzeczy na setkach karteluszków, rozłożonych obok klawiatury komputera, bezwiednie stukając długopisem w blat biurka w przerwach między pisaniem. Tym razem zamierzała skończyć pracę o normalnej porze i wreszcie się wyspać, czuła bowiem zmęczenie – zarówno fizyczne jak i psychiczne – od kilku już dni. Kiedy więc otworzyły się drzwi od jej pokoju i stanęła w nich szefowa działu, od razu przez myśl przeleciało jej, że plany wypoczynku spełzną na ni-czym. Szefowa nie wpadała zwykle bez powodu, miała zaufanie do swoich dziennikarzy i odwiedzała ich tylko w sytuacjach, które miały w sobie jakieś znamiona niecodzienności. Wszyscy też mieli zagwarantowaną pewną swobodę zarówno w doborze tematów, jak i sposobie ich opisywania, więc jej obecność pod koniec dnia nie wróżyła niczego dobrego.
- Pani Barbaro, proszę do mojego gabinetu – nie tylko suchy i służbowy ton zwrócił jej uwagę. Szefowa nigdy nie mówiła do niej (ani do nikogo innego w dziale) przez „pani”. Skoro zatem tak się dzisiaj odezwała, to musiało wydarzyć się coś niecodziennego, zwłaszcza, że natychmiast zniknęła za drzwiami, pozostawiając ją w zdumieniu i lekkim niepokoju. To, że przyszła osobiście, a nie używając, jak to miała w zwyczaju, telefonu, jeszcze bardziej wzmogło jej czujność.
Szybko więc pozbierała karteczki z notatkami, odruchowo zablokowała komputer (zawsze to robiła, ponieważ materiały, które znajdowały się na dysku, niejednokrotnie były bardzo wrażliwe), wstała zza biurka i poszła do gabinetu szefowej. Zapukała i usłyszawszy zaproszenie, weszła do środka. Usiadła na wskazanym jej gestem dłoni krześle i w milczeniu oczekiwała na pierwsze słowa przełożonej.
- Dobra robota ten twój ostatni artykuł – odezwała się wreszcie nie odrywając wzroku od leżących na biurku dokumentów, czym wprawiła ją w niemałe zdumienie, bo nie spodziewała się, że zostanie w tak oficjalny sposób wezwana „na dywanik”, aby usłyszeć pochwały. – Naprawdę dobra robota, jestem pod wrażeniem.
- Dziękuję – wydusiła w końcu z siebie – starałam się – to zabrzmiało dziecinnie, ale były to jedyne słowa, na jakie było ją stać.
- Wiem, zawsze się starasz – niespodziewanie podniosła oczy znad sterty papierów i spojrzała na nią jakoś dziwnie. Barbara niczego nie mogła wyczytać z tego wzroku, ale wyraźnie widziała w nim coś szczególnego, coś, czego dotąd u niej nie widziała.
– Dziękuję, możesz wracać do pracy - powiedziała szefowa, jednocześnie podsuwając po blacie biurka jakąś kartkę. Równocześnie kiwnięciem głowy jednoznacznie dała jej do zrozumienia, że ma znikać.
Coraz bardziej zaskoczona posłusznie wstała z krzesła i wziąwszy podsuniętą kartkę wyszła z gabinetu. Niczego nie rozumiała. Czyżby miała być wezwana (i to w taki sposób) tylko po to, żeby otrzymać słowną pochwałę? To było niewiarygodne. Spojrzała więc na trzymaną w dłoni kartkę. Było tam napisane odręcznie ZA GODZINĘ SPOTKAMY SIĘ W KAWIARNI ZA ROGIEM, WIESZ KTÓREJ, NIE BIERZ ZE SOBĄ TELEFONU, TO WAŻNE!
W zasadzie nie powinna być zaskoczona, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni. Jednak to co przeczytała wprawiło ją w niemałe zdumienie, bo nie przypuszczała, że wszystko co się ostatnio zdarzyło może zataczać tak szerokie kręgi, że dotknie nawet jej szefową. Nie miała bowiem żadnych wątpliwości, że zachowanie przełożonej ma coś wspólnego z tym wszystkim, co niespodziewanie zachwiało jej dotychczasowym, spokojnym i – jak jej się zdawało – uporządkowanym życiem. Nie miała pojęcia skąd ta pewność, ale jakoś podświadomie czuła, że jeszcze niejedno się zdarzy i niejeden raz jeszcze będzie zdumiona, zaskoczona, wręcz zszokowana. Skądś przyszło jej do głowy, że skoro ta kartka trafiła do niej w tak przedziwny sposób, bez jednego słowa wyjaśnienia, to należy chyba trzymać się konwencji poufności. Zmięła więc trzymany w dłoni papier i wsadziła do kieszeni dżinsów, jednocześnie wbijając sobie do głowy, by zniszczyć tę kartkę przy pierwszej nadarzającej się okazji i w taki sposób, aby ani do nikogo nie trafiła, ani nikt tego nie widział. Spojrzała na zegarek, próbując wyliczyć – choćby mniej więcej – ile czasu ma do umówionego spotkania w kawiarni i wróciła do swojego pokoju redakcyjnego. Miała ten komfort, że posiadała własne pomieszczenie – prawdopodobnie w związku z tematami jakie poruszała – w przeciwieństwie do większości pracowników redakcji, którzy zajmowali niewielkie boksy na dużej hali redakcyjnej. Usiadła przy biurku i wyjęła z kieszeni pomiętą kartkę. Przeczytała raz jeszcze i jeszcze raz, po czym zapalniczką podpaliła ją i wrzuciła do popielniczki, pilnie strzegąc, by spaliła się na popiół i by nie można było już w żaden sposób niczego z niej odczytać. Odczekała jeszcze chwilę aż całkiem wystygnie i wrzuciła spalone resztki do kosza na śmieci.
Dopiła herbatę, potem opłukała kubek i odstawiła na miejsce, czyli maleńką półkę tuż nad umywalką, która znajdowała się w rogu pokoju. Spojrzała znów na zegarek, potem odblokowała komputer, sprawdziła pocztę, zapisała niezapisany, rozpoczęty dokument w edytorze, pozamykała pootwierane katalogi, zamknęła system i wyłączyła brzęczące w kącie radio. Podeszła do okna i oparła się ramieniem o ścianę, trochę bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń za szybą. Dzień był nawet jasny i ciepły jak na koniec listopada, co skrzętnie wykorzystywali ludzie spacerujący po ulicy, zatrzymujący się czasem przy sklepowych wystawach. Przypatrywała się im przez chwilę, próbując nie myśleć o niczym, ale nie było to łatwe. Z okna swojego redakcyjnego pokoju widziała róg ulicy i wiedziała, że tuż za nim jest wejście do malej, przytulnej kawiarni. Często tam wpadała na kilka chwil, rozkoszując się wyśmienitą kawą i dobrą muzyką, która zawsze tam – nienachalnie – wpadała w uszy. Często spotykała się tam z kolegami redakcyjnymi, rozmawiając w przemiłej atmosferze o różnościach – zawodowych i nie tylko. Dziwiła się nieraz, że taki malutki lokalik, zaledwie na kilka stolików, które zwykle w większości stały puste, wciąż funkcjonuje w czasach zysków i opłacalności. Niemniej było to ulubione miejsce całej redakcji, która spędzała tam sporo czasu, nie wiedzieć czemu jakoś mijając się wzajemnie i nie tworząc tłoku. Właścicielem był przesympatyczny starszy pan, który promiennie uśmiechał się zawsze na jej widok i który doskonale wiedział jaką kawę lubi. Bawiło ją niezmiernie, kiedy nieraz podrzucał jej na talerzyk dodatkowe ciasteczko, oprócz tego, które zawsze było do kawy, kiedy tylko nie patrzyła jego żona, czasem również stojąca za kontuarem. I choć Barbara doskonale wiedziała, że mimo jego starań i tak żona wiedziała o jego (ich) sekrecie, to za każdym razem robiła tajemniczą minę i uśmiechała się sekretnie uśmiechem, który miał w sobie tyleż sympatii do niego, co do uśmiechającej się półgębkiem starszej kobiety, która udawała, że tego nie widzi.
Narzuciła na ramiona kurtkę i wyszła z pokoju. Droga do kafejki zajęła jej 3 minuty. Weszła do środka i od razu dostrzegła znajomą postać szefowej działu redakcyjnego przy stoliku koło jednego z dwóch okien. Pomachała ręką do uśmiechającego się – a jakże – właściciela i podeszła do stolika. Zrzuciła kurtkę i usiadła. Musiała już tu chyba być jakiś czas, bo w popielniczce leżały trzy niedopałki, a kolejny papieros dymił w jej palcach. To było chyba ostatnie miejsce w mieście, w którym wolno było palić, ale mało kto z tego korzystał.
- Masz telefon? – to były pierwsze słowa jakie usłyszała.
- Mam – odpowiedziała, dopiero teraz przypominając sobie, że miała go nie zabierać.
- Daj – z zakłopotaniem wyraźnie zobaczyła zmarszczone brwi swojej rozmówczyni.
Posłusznie wyjęła z kieszeni telefon i położyła na stoliku. Z ogromnym zdziwieniem patrzyła jak szefowa zdjęła tylną klapkę, po czym wyjęła baterię i kartę, a następnie wszystkie te elementy położyła z powrotem na stoliku.
- Prosiłam, żebyś nie brała – w jej głosie nie było wyrzutu, raczej jakieś takie zniecierpliwienie, może pobłażliwość dla niezrozumienia. Zaciągnęła się papierosem i zdusiła niedopałek w popielniczce. – Palisz? – zapytała.
- Nie.
- I dobrze, to zgubny nałóg. Ja obiecałam kilku osobom, że przestanę, ale jakoś kiepsko mi to idzie – niespodziewanie uśmiechnęła się, ale tylko na moment i po tym krótkim momencie wyraz zatroskania wrócił na jej twarz. – Teraz mi powiedz w co się wpakowałaś.
- Ja? – była tak zaskoczona, że to było jedyne słowo, na które było ją stać.
- Przecież nie ja, nie po to tutaj się spotykamy, żebym ci opowiadała o moich wpadkach.
- Nie rozumiem – więcej było w tych słowach ostrożności chyba niż autentycznego niezrozumienia. – W nic się nie wpakowałam.
- Aha, czyli ci dwaj smutni panowie, którzy dzisiaj rano mnie odwiedzili i wypytywali o ciebie, to po prostu twoi wielbiciele, którzy nie mają odwagi osobiście cię pytać. Posłuchaj – pochyliła się lekko w jej stronę i głęboko spojrzała jej w oczy – po to wybebeszyłam ci telefon, żeby nikt, rozumiesz? NIKT nie słyszał tej rozmowy. A teraz skup się i opowiadaj.
Barbara była tak zaskoczona, że nie wiedziała nawet jak zareagować na te słowa. Nawet nie zauważyła kiedy właściciel kawiarenki postawił przed nią filiżankę z kawą i dwoma ciasteczkami na spodeczku. Dostrzegła jednak w oczach rozmówczyni coś, co przekonało ją do zaniechania dalszego oporu i pokrótce opowiedziała o mężczyźnie znalezionym na ławce w parku i o zdarzeniu w szpitalu, bo z jakiegoś powodu doskonale zdawała sobie sprawę, że tym właśnie, jak to zostało ujęte, „wpakowała” się. Opowiadała po swojemu – rzeczowo, krótko, konkretnie, ze szczegółami. A kiedy skończyła, westchnęła ciężko i oparła łokcie o stolik.
- To wszystko – powiedziała z jakąś ulgą, bo niespodziewanie poczuła się tak, jakby zrzuciła z siebie jakiś ciężar nieznanego pochodzenia.
- Nikt za tobą nie szedł tutaj?
Oczywiście, że szedł. Od kilku dni miała wrażeni, że ktoś ją obserwuje, ale nie wiedziała już czy to tylko mania prześladowcza, czy rzeczywiście ktoś za nią chodzi.
Ciąg dalszy nastąpi ...