PUNKTY PRZECIĘCIA - odcinek jedenasty  Jacek Piecuch 17-10-2020r.


           Rozległy się wyraźnie potakujące pomruki. Żołnierze kiwali głowami i jeden przez drugiego wyrażali swoją aprobatę. Pułkownik widział wszystkie twarze i ani jedna z nich nie wyrażała jakiegokolwiek wahania czy choćby chwili refleksji. Widział wyraźnie determinację w ich oczach i poczuł coś dziwnego w sobie. Pomyślał, że chyba zaczyna się starzeć, bo jakieś roztkliwienie przeszyło jego umysł. Szybko jednak to opanował.

          - Dziękuję wam, chłopcy – powiedział już zwykłym, gburowatym głosem.

          - Panie pułkowniku – odezwał się sierżant – pan nas nigdy nie zostawił, nawet w najgorszym ogniu, więc dlaczego mielibyśmy robić inaczej wobec pana…

          - Sierżancie – spojrzał na niego groźnym wzrokiem, ale zrezygnował tym razem z warknięcia – dobrze, rozumiem, że jesteście zdecydowani..?

          Znał swoich ludzi doskonale. Znał osobiście z imienia, nazwiska i służbowego przydziału każdego z nich i – choć nigdy nie dał tego po sobie poznać – cenił ich i wiedział doskonale, że są pewni i sprawdzeni w najtrudniejszych warunkach. Spodziewał się, że tak właśnie zareagują. Po latach wspólnej walki, wspólnych ćwiczeń i – po prostu – wspólnego przebywania w trudach i znoju (jakkolwiek banalnie by to brzmiało) wiedział, że może na nich liczyć. Teraz jednak sytuacja zmusiła go do postawienia sprawy całkiem jasno, tak jasno jak to tylko było możliwe. Dlatego też teraz spojrzał w oczy każdemu ze swoich podwładnych, każdemu z tych żołnierzy, każdemu z tych młodych mężczyzn, którzy byli doskonale (również przez niego) wyszkoleni nie tylko do specjalnych zadań, ale też, a może przede wszystkim, do podejmowania najtrudniejszych nawet decyzji. I teraz w każdym spojrzeniu widział oddanie, determinację i zdecydowanie. Widział też zmęczenie i widział też śmierć i zniszczenie które wszyscy wspólnie widzieli i jednakowo przeżywali. Jednak nie stracił dotąd ani jednego ze swoich ludzi, ani jeden z jego żołnierzy nie zginął i postanowił trzymać się tego nadal.

          - Dobrze zatem – jego głos zabrzmiał już teraz normalnie, jak głos dowódcy planującego zadanie – misja polega, jak zwykle, na przejęciu jakiegoś ważnego człowieka, który odpowiedzialny jest za różne parszywe rzeczy. Nigdy nie porusza się bez sporego oddziału, ale to akurat nic dziwnego i to nie jest dla nas problem. Wiemy tylko, że regularnie bywa w jakiejś wiosce na środku pustyni. Nie wiadomo dlaczego akurat tam i nie wiadomo dlaczego tak regularnie. Mamy dokładne namiary, ale według najnowszych map w tym miejscu nie ma nic, żadnej wioski. Oczywiście wiecie równie dobrze jak ja, że w tym przeklętym kraju nie można być pewnym niczego, więc dopóki tam nie przybędziemy, to nie będziemy wiedzieli wiele więcej niż teraz. Czy jak dotąd wszystko jest jasne?

          Pokiwali głowami i każdy niemal coś tam mruknął pod nosem. Miał zwyczaj informować swoich ludzi o wszystkich aspektach każdej misji i nie przykładał wielkiej wagi do tego w jaki sposób się do niego odnosili. Dlatego spokojnie przyjął te kiwnięcia i te nie do końca zrozumiałe pomruki.

          - I teraz rzecz najważniejsza – podjął przerwaną mowę – sprawa wydaje się być prostą, ale wiecie równie dobrze jak ja, że nie ma prostych akcji i nigdy nie można przewidzieć wszystkiego. Komplikacje mogą się zdarzyć, ale zakładam, że poradzimy sobie w każdej sytuacji i za kilka tygodni będziemy wszyscy byczyć się nad Bałtykiem, czy gdzie tam se zechcecie. Zatem to co najważniejsze: mamy go mieć żywego. Nie chodzi o zlikwidowanie jakiegoś mało znaczącego oddziału terrorystów, tylko o przejęcie i unieszkodliwienie człowieka, który ma wielką wartość dla naszych przełożonych w związku z posiadaną przez niego wiedzą. Nie będę wam powtarzał po raz kolejny, że im mniej trupów, tym lepiej dla nas i naszej kondycji…. nazwijmy to…. emocjonalnej. Niemniej najważniejszy jest ten jeden człowiek i jego mamy dostarczyć w takim stanie, żeby można było, przynajmniej przez jakiś czas, zadać mu kilka ważnych pytań. Nie wiem na co i na kogo się tam natkniemy, musimy być gotowi na każdą ewentualność, nawet najbardziej zaskakującą. Przypominam też, jak ważne jest, aby nie ucierpiała ludność cywilna, bo świat na nas patrzy, nawet jeśli, jak to lubicie powtarzać, my nie istniejemy. Czy to jest jasne?

          Potakujące kiwnięcia głowami były jedyną odpowiedzią i takiej też się spodziewał. Znał wystarczająco dobrze swoich ludzi, żeby wiedzieć o ich braku wylewności i jednocześnie o tym, że w lot pojmują wszystko co jest niezbędne. Zwykle też nie zadają zbędnych pytań i była to jedna z tych rzeczy, które bardzo w nich cenił.

          - Wyruszamy jutro o świcie – podjął – zatem macie… mamy jakieś 12 godzin na odpoczynek. Niech każdy z was złapie tyle snu ile jest w stanie. Prowiant i woda na tydzień, choć spodziewam się… mam nadzieję, że wrócimy szybciej. Rozejść się.

          Posłusznie wstali i bez słowa wyszli z namiotu. Pułkownik został jeszcze chwilę i skupionym wzrokiem wpatrywał się w pustynię. Później poszedł do swojego namiotu i usiadł przy małym rozkładanym stoliku, na którym walały się porozkładane mapy. Jednym gestem zrzucił je na piasek pod nogami i położył na stole pistolet, karabin i wojskowy nóż. Długo, bardzo długo i bardzo skrupulatnie czyścił porozkładane na najmniejsze kawałki uzbrojenie, naoliwił wszystkie mechanizmy, sprawdził ich działanie i optyczne celowniki. Załadował amunicję do magazynków i poupychał je w specjalnych miejscach bojowego munduru – tak wiele jak tylko mógł i w takich miejscach, gdzie dostęp do nich był łatwy i szybki. Jeszcze raz sprawdził wszystko, wymienił baterie w sprzęcie do łączności, a potem położył się na drewnianej pryczy. Wpatrywał się w brezent namiotu nad głową starając się nie myśleć i nie analizować. Wiedział, że przyjdzie na to czas. Wiedział też, że jeśli dopuści do swej jaźni zbyt dużo natrętnych myśli, to znów noc będzie ciężka, pełna złych snów, złych wspomnień, koszmarnych widoków – mniej lub bardziej realnych. Zasnął wreszcie mimo upału i nieustannego brzęku owadów, które w tym przeklętym kraju były tylko jedną z plag. Nie śnił. Wreszcie był to sen, który przyniósł odpoczynek po miesiącach zmagań z wojną, śmiercią, piaskiem pustyni, robactwem i samym sobą.

          Zbudził go krzyk. Zbyt długo był na wojnie, żeby nie wiedzieć, że był to krzyk konającego człowieka. Zerwał się z łóżka niczym bestia ruszająca do decydującego ataku na swoją ofiarę, odruchowo łapiąc pistolet, który zawsze miał pod poduszką. Znieruchomiał na chwilę, wsłuchując się w pustynną noc i odgłosy dobiegające spoza namiotu. Usłyszał tylko głosy ludzi, stuki przenoszonych skrzyń i chrzęst butów po piasku. Już wiedział, że ten krzyk był tylko w jego głowie. Czoło zrosił mu pot – nie wiedział – z przerażenia czy tylko z upału. Zabezpieczył i schował pistolet pod poduszkę, dotarło do jego świadomości gdzie jest i co będzie za chwilę. Przetarł twarz kraciastą chustką, jaką w tym kraju noszą prawie wszyscy. Przez moment wydawało mu się, że poczuł ulotny, niemal niewyczuwalny zapach kogoś, do kogo należała, a kto już nie istniał. Niemożność zmiany wydarzeń, które dawno przeminęły tak bardzo niespodziewanie nim wstrząsnęła, że poczuł się przez moment mały, zagubiony i nieporadny. Była to jednak tylko chwila, tylko krótki ułamek mgnienia i już znowu był żołnierzem, gotowym na wszystko wykonawcą rozkazów, odpowiedzialnym dowódcą, odpowiedzialnym za swoich ludzi, którzy w żadnym wypadku nie mogli dostrzec u niego ani jednej, najmniejszej, najkrótszej nawet chwili słabości. To oni, jego podwładni, byli najważniejszym elementem tej skomplikowanej układanki, jaką była każda misja i wiedział o tym doskonale. Wiedział też, że tak długo może na nich polegać, jak długo oni będą mogli polegać na nim, więc każda słabość, nawet najdrobniejsza ludzka słabość mogła być zagrożeniem – nie dla zadania – dla ich bezpieczeństwa, a to właśnie ich bezpieczeństwo było dla niego priorytetem. Nie stracił dotąd żadnego ze swoich żołnierzy i obiecał sobie nie stracić do końca, dopóki będzie w stanie nimi dowodzić, dopóki będzie w stanie razem z nimi walczyć, dopóki będzie miał jeszcze jakąkolwiek resztkę siły na chronienie ich. To nie była jego wojna, to nie była ich wojna. Jednak decydując się na włożenie munduru – niejako z definicji wziął na siebie ciężar i odpowiedzialność, posłuszeństwo i karność, ale też swoiste, może czasem gburowate, ojcowanie tym chłopakom, którzy widzieli w nim – doskonale to wiedział – odpowiedzialnego i dobrego dowódcę.

          Wyszedł przed namiot. Prawie wpadł na sierżanta, który wyprężył się na baczność na jego widok. Było coś niepowiedzianego i nienapisanego między tymi dwoma żołnierzami. Ani raz nie padło między nimi żadne słowo nie dotyczące służby, ale mieli do siebie wzajemnie ogromny szacunek, a po miesiącach wspólnie spędzonych na wojnie istniała między nimi jakaś nić, której żaden z nich nie nazwałby przyjaźnią, choć właśnie tym ona była.

          - Melduję, panie pułkowniku, że sprzęt załadowany, ludzie będą gotowi do startu za 15 minut.

           - Dziękuję, sierżancie. Zbierz ludzi na odprawę w kantynie za 10 minut.

          - Odprawę? – sierżant robił wrażenie zaskoczonego – będzie jakaś odprawa?

          - Czy ja powiedziałem coś niezrozumiałego? Czego nie rozumiesz w słowie „odprawa”?

          - Nie, panie pułkowniku, wszystko jasne, za 10 minut w kantynie – odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Wrócił do namiotu i zaczął spokojnie, metodycznie zakładać na siebie ekwipunek. Doskonale rozumiał zdziwienie sierżanta. Nigdy nie było żadnej odprawy, nigdy nie zbierał swoich ludzi bez poważniejszej potrzeby, zawsze dając im maksymalnie dużo czasu na odpoczynek i zajęcie się swoimi sprawami. Jego założenie było proste – przekonać żołnierzy, że w czasie akcji mają być maksymalnie skoncentrowani, a poza nią – maksymalnie rozluźnieni. To była jego metoda na to, żeby nie zwariowali. Pozwalał każdemu na swój sposób, według jego własnej metody odreagowywać na potworności, jakie były ich udziałem w czasie każdej z misji. Oni wiedzieli, że w czasie wykonywania zadania nie liczy się nic oprócz zadania, a po jego zakończeniu znów zaczynają być ludźmi, mogą zrzucić z siebie pancerz robotów, uwolnić się od całej tej cybernetycznej i militarnej skorupy, w którą musieli się zamykać przed każdą akcją. Stąd ich zadania zawsze były im znane doskonale na etapie planowania i wsiadali do śmigłowców gotowi na ich realizację. Tym razem jednak wewnętrznie czuł, że ta misja ma w sobie coś nowego, coś niezwykłego – być może dlatego, że miała być ich ostatnią misją w tym kraju, być może dlatego, że po wielu miesiącach mieli zakończyć służbę na tej wojnie, a być może z całkiem innego, nieuświadomionego jeszcze powodu. Dopinając zatem teraz wszystkie kolejne guziki, zasuwając błyskawiczne zamki, zatrzaskując kolejne zatrzaski i upychając na sobie kolejne i kolejne magazynki, układał powoli w głowie te kilka zdań, które mieli od niego usłyszeć. Wziął pod pachę hełm i po minucie był już w kantynie, wśród uzbrojonych po zęby żołnierzy w pełnym rynsztunku.

          - Moi panowie – zaczął gdy tylko wszedł, nie zważając na ich zdziwione spojrzenia – wiem, że jesteście zaskoczeni, ale muszę wam powiedzieć kilka słów zanim wyruszymy. Po pierwsze, będzie mały teatr i musicie być na to przygotowani. Kiedy będziemy się zbliżać do punktu wysiadki, rozegra się pozorowana bitwa po drugiej stronie wioski, o ile rzeczywiście jakaś wioska tam istnieje. Ma to za zadanie uwiarygodnić odgłosy przelatujących śmigłowców i trochę przynajmniej odwrócić uwagę przeciwnika. Nie lądujemy, wyskakujemy z pułapu 2 metrów, śmigłowce odlatują na 3 kilometry od celu i czekają na znak. Konwój z transporterami na jeńców przybędzie w 2 godziny od sygnału o zakończeniu akcji. Czy to jasne?

          Milcząco pokiwali głowami. Nie było w tym niczego nowego, wielokrotnie tak działali i najwyraźniej nadal czekali na jakieś zaskakujące słowa dowódcy. Doczekali się.

          - Po drugie – podjął pułkownik – obiecuję, że osobiście urwę jaja każdemu, który w jakikolwiek sposób pozwoli zrobić sobie krzywdę. Wyruszamy w komplecie i w komplecie wracamy. Z mojej winy straciliśmy przez te miesiące jednego cywila, który był pod naszą, powiedzmy to tak… opieką… i więcej ma się to nie powtórzyć. Jasne?

          - To nie była pana wina, panie pułkowniku – odezwał się jeden z żołnierzy – ona zginęła dlatego, że się sytuacja wymknęła spod kontroli.

          - Czy ja was pytałem o opinię, kapralu? – od razu dostrzegli morderstwo w jego spojrzeniu – Podaję informacje i pytam tylko czy wszystko jasne. Nie prosiłem o ustosunkowanie się, zrozumiano?

          Nikt się nie odezwał i pułkownik przyjął to za oznakę zrozumienia. Był wściekły na siebie, że nie powstrzymał się od emocjonalnych słów, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Założył hełm i zwrócił się do sierżanta.

          - Jak z wyposażeniem, sierżancie?

          - Melduję, panie pułkowniku, że dwie godziny temu przynieśli tyle sprzętu i zapasów i amunicji, że jeszcześmy tyle na akcji nie mieli. Wszystko na pokładzie, śmigłowce grzeją silniki.

          - Znakomicie. Do roboty zatem. Przypominam o sprawdzeniu łączności po starcie. Kapralu – zwrócił się do żołnierza, który miał to nieszczęście odezwać się – temat zamknięty, jasne?

          - Tak jest!

          - Świetnie. Do śmigłowców. Meldować i startujemy.

          Kilka minut później dwa helikoptery uniosły się wolno w górę, wzburzając pustynny piasek, który powoli opadł na powrót, kiedy cichnąc zwolna oddaliły się od bazy. Pułkownik siedział na twardej ławce i spod oka przyglądał się swoim ludziom. Nie dostrzegł w ich twarzach, w ich spojrzeniach niczego nowego, niczego, czego by wcześniej nie widział. Byli skupieni i spokojni. Każdy zajmował się na swój sposób swoimi własnymi myślami, swoim własnym światem, nikt nie rozmawiał, bo i ciężko byłoby przekrzyczeć ryk silników. Ten widok spokojnych twarzy napełnił i jego jakimś spokojem, utwierdził go bowiem w przekonaniu, że to pewni ludzie, dobrzy żołnierze, znający swoją robotę. Odwrócił twarz w stronę przelatującej za oknami szarej pustyni i wskazującym palcem dotknął tkwiącej w uchu słuchawki. Usłyszał lekki, charakterystyczny stuk uruchomionego urządzenia.

          - Dowódca do wszystkich – odezwał się do mikrofonu – meldować łączność.

          Po kolei odpowiedzieli wszyscy, jak zwykle w tej samej, ustalonej kolejności, meldując się czymś, co przy dużej dozie wyobraźni można było nazwać ich tożsamością, choć – rzecz jasna - tożsamością nie była, a jedynie im tylko znanymi nazwami.

          - Uwaga – podjął – powinniśmy być nad celem około południa. Czeka nas popołudnie i noc na pustyni, ale to dla was nic nowego. Akcja powinna się rozpocząć jutro przed południem i mam nadzieję pod wieczór zapomnieć o całej sprawie. Wszyscy mają mieć oczy dookoła głowy, nikt nie zajmuje się pierdołami, przyjdzie czas i na to. O każdym fakcie nieprzewidzianym mam wiedzieć natychmiast. Zadania znacie, pilnować się wzajemnie, osłaniać jeden drugiego, jak zawsze. Nawigator, meldować o zbliżaniu się do celu zgodnie z podanymi namiarami. Jeśli ktoś czegoś nie wie albo nie rozumie, to meldować teraz, potem nie będzie czasu.

          Odczekał dokładnie dwie minuty, precyzyjnie odliczając czas. Nie usłyszał w słuchawce niczego poza szumem i odgłosami lecących śmigłowców.

          - Rozumiem, że wszystko jasne. Od tej chwili łączność non stop. Pamiętajcie, żeby nie gadać o pierdołach i nie narzekać na swojego dowódcę, bo wszystko słyszę. Bez odbioru.

          Tym razem usłyszał śmiechy i pomrukiwania, świadczące o tym, że jego komunikat dotarł do wszystkich w obu śmigłowcach. Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy. Przez myśl przemknęło mu, że wiezie ze sobą śmierć. Śmierć, której i tak dość jest w tym przeklętym kraju. Zdał sobie niespodziewanie sprawę z tego, że prowadzi swoich ludzi na misję, która może zakończyć się (i pewnie się zakończy) czyjąś śmiercią. Śmierć towarzyszyła im od miesięcy i – o zgrozo – zdołali się z nią pogodzić, a wręcz zaprzyjaźnić. Śmierć była ich powszednim chlebem i codziennością. Nosili ze sobą broń, która służy do zabijania i – czy im się to podobało czy nie – do tego właśnie jej używali. Śmierć była wszędzie wokół nich, gdziekolwiek się pojawili i śmierć pozostawała za nimi kiedy już byli całkiem w innym miejscu. Śmierć, z powodu której tu byli i śmierć przeciwko której mieli walczyć, sami niosąc śmierć. Śmierć, która była złem, ale też była i koniecznością. Paradoksalnie śmierć nieśli w imię wyzwolenia od śmierci. Czy potrafili jeszcze robić coś innego niż zabijać? Czy w ich głowach, sercach, duszach (czymkolwiek by były) może pozostać jeszcze świat bez śmierci? Czy śmierć będzie im towarzyszyć przez resztę życia jako trauma i koszmar?

          - Za 10 minut nad celem – z zamyślenia wyrwał go głos nawigatora w słuchawce.

          - Zrozumiałem – odpowiedział do mikrofonu – wszyscy w gotowości, sprawdzić broń.

          Strząsnął z siebie wszystkie myśli, które jeszcze przed momentem krążyły po jego głowie. Znów stał się tym samym, odważnym i doskonale wyszkolonym żołnierzem, który odpowiadał za powodzenie misji i za bezpieczeństwo powierzonych mu ludzi. Od tej chwili nie liczyło się już nic poza akcją i odpowiedzialnością.

      ROZDZIAŁ X

          Pułkownik przerwał swoją opowieść jakby dla zaczerpnięcia tchu i Barbara widziała wyraźnie w jego twarzy, w jego oczach, że potrzebuje nie tylko powietrza w płucach, ale też – a może przede wszystkim – przestrzeni w swojej głowie, która pozwoliłaby mu kontynuować. Czuła całą sobą, że ta historia ma jakiś bardzo zawiły dalszy ciąg, nie do końca przez nią zrozumiały, ale w skutkach tragiczny i niosący ze sobą jakieś nieokreślone zło, które tylko będąc na wojnie można zrozumieć w pełni. Widziała twarz Moniki i nie była w stanie pojąć skąd w jej wzroku tyle było jednocześnie zrozumienia i jakiejś nieobecności, jakby dla niej było to coś oczywistego, jakby miała za sobą przeżycia, które bała się wspominać nawet będąc sama i nikomu o nich nie opowiadając. Rozumiała jej ojca, który był żołnierzem i mógł kiedyś być w środku najgorętszego wojennego piekła. Ale Monika?

          -Niech pani nie próbuje zrozumieć chłodu w spojrzeniu – usłyszała głos pułkownika i skądś wiedziała, że to były słowa skierowane do niej – jeśli było się tam, to niewiele jest rzeczy, które mogą wywołać szok.

          - Pana to nie do końca dotyczy – odpowiedziała – znam ten wyraz wzroku, jaki widzę u pana.

          - Wiem, już to ustaliliśmy. Mówię o beznamiętnym spojrzeniu Moniki. Chociaż tak naprawdę to ono nie jest beznamiętne. Monika próbuje zamaskować poruszenie, jakie wywołuje w niej ta historia, ale średnio jej to wychodzi, dlatego udaje chłód.

          - Zawsze miałeś paskudny charakter pułkowniku i nic się nie zmieniłeś – odezwała się szefowa i Barbara wyczuła w jej głosie skrywane, ale wyraźne drżenie – i zawsze mnie wkurzałeś.

          - Zawsze… to złe słowo i dobrze o tym wiesz. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na wzajemne wkurzanie – odrzekł i zabrzmiało w tym lekkie drgnięcie jakiejś przekory.

          - To lepiej dla ciebie. I dla mnie. Oszalelibyśmy z sobą gdyby to miało trwać dłużej, choć przypominam sobie coś na kształt oświadczyn.

          - Niczego takiego nie pamiętam.

          - Przypomnieć ci? Lepiej mów dalej, bo do jutra tu będziemy siedzieć, a w końcu zaczną nas szukać.

          - Cały czas nas szukają… Ale teraz nawet mogą już i znaleźć – w jego głosie wyraźnie słychać było jakąś dziwną nutę zamyślenia, może nieobecności, a jednocześnie jakiejś przedziwnej determinacji.

          - Najpierw skończ – Monika powiedziała to i zaczęła się rozglądać – można tu palić?

          - Nie – odpowiedział pułkownik i to było jakieś definitywne, do tego stopnia, że od razu ucięło wszelkie wątpliwości.

          - Trudno…

          - Trudno – potwierdził – tu nie ma wentylacji i być nie może, musi być szczelnie.

          - Wiem, wiem – warknęła prawie – ale co będzie jak nas tu znajdą? Kto będzie miał kłopoty?

          - Tego nie wiem, pewnie nikt, choć nigdy nie wiadomo…

          - To w takim razie o co tu chodzi? – Barbara włączyła się do rozmowy – Skąd te dziwne wszystkie podchody i łapanki?

          - Mogę się tylko domyślać – wtrącił Wojciech – podejrzewam, że jedni to ci tutaj – wskazał ruchem głowy na milczącego wciąż sierżanta – a drudzy to po prostu policjanci, którzy nie mają pojęcia kogo mieli i kto im zwiał, a koniecznie chcieliby wiedzieć.

          - No i ta kobieta ze szpitala – powiedziała Barbara – ta, która początkowo mówiła, że umarł, a potem… Teraz już nie wiem kto ją namówił do kłamstwa…

          - I ten jej niby znajomy, który wskazał ci adres – dodała Monika pytającym tonem.

          - Jaka kobieta? I jaki znajomy – zapytał pułkownik – może też się czegoś dowiem…

          Barbara w kilku zdaniach opowiedziała o zdarzeniach w szpitalu i jego okolicach. Nie wdawała się w szczegóły, a jedynie przedstawiła w skrócie przebieg zdarzeń. Pułkownik spojrzał pytająco na sierżanta, jakby od razu wiedział, że on właśnie jest w stanie wyjaśnić więcej. Tak też było.

          - To moja siostra – sierżant wreszcie się odezwał – tak, wiem, nie powinienem mieszać postronnych ludzi do całej tej historii. Ale kiedy wszystkie ślady zaprowadziły nas donikąd, kiedy okazało się, że nie można pana nigdzie znaleźć, że wszelki ślad zaginął… Posunąłem się do tego, by zapytać ją, czy czasem nie słyszała nic o panu. Odezwała się po kilku dniach, kiedy pana przywieźli, sądząc, że to właśnie człowiek, którego poszukujemy. Niestety byliśmy o pół kroku spóźnieni. Tamci byli szybsi i wywieźli pana w jakieś miejsce, którego wtedy jeszcze nie znała. Szantażem też zmusili ją do opowiedzenia bajeczki o śmierci. Mnie powiedziała prawdę, ale wszystkim innym miała obowiązek mówić, że pan nie żyje. Człowiek, który wskazał pani – zwrócił się do Barbary – prawdopodobne miejsce, nam niestety powiedzieć niczego nie mógł, bo po rozmowie z panią zapadł się pod ziemię. Wtedy zajęliśmy się obserwacją pani, a potem redakcji.

          - To wy mnie śledziliście…

          - Nie, śledziła panią policja, gdybyśmy to byli my, to z całą pewnością by pani tego nie zauważyła – sierżant uśmiechnął się jakoś dziwnie pod nosem.

          - W to akurat mogę uwierzyć – powiedziała Monika.

          - A skąd ty to możesz niby wiedzieć – Barbara chyba zbyt histerycznie zareagowała na kolejną niezrozumiałą dla niej zagadkę, którą wyczuła w brzmieniu głosu szefowej.

          - Basiu, wszystko w swoim czasie, dowiesz się z pewnością więcej niż… niż chciałabyś wiedzieć…

          W tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł żołnierz. Stanął przed pułkownikiem i patrzył na niego z pytającym i lekko niepewnym wyrazem twarzy. Wyglądał, jakby miał coś ważnego do powiedzenia, ale nie miał pewności, czy może mówić otwarcie, czy tylko jemu do ucha.

          - Mów – pułkownik powiedział to rozkazującym tonem, ale nie było w nim żadnego, najmniejszego nawet brzmienia czegoś, co Barbara uważała za wojskowe zwyczaje, które nie tylko ją śmieszyły, ale wręcz drażniły.

          - Melduję, panie pułkowniku – odezwał się żołnierz – że z lasu wyjechały trzy radiowozy policyjne i samochód żandarmerii.

          - No to zaczyna się – mruknęła Barbara – mamy kłopoty…

          - Nie sądzę – powiedział pułkownik – sierżancie, załatw sprawę… Tylko ubierz się jak człowiek, bo w tym garniturze śmiesznie wyglądasz.

          - Tak jest! – sierżant wstał i wyszedł.

          - A państwa zapraszam na przedstawienie – pułkownik miał w oczach coś pomiędzy lekkim rozbawieniem, a całkowitą pewnością siebie – obejrzycie sobie wszystko na odległość, a jeśli sprzęt działa należycie, to również i posłuchacie.

          Wyszli z dźwiękoszczelnego pomieszczenia i po chwili znaleźli się znów w miejscu, które Barbara nazwała wcześniej centrum dowodzenia. Pułkownik stanął przed sporym monitorem i zobaczyli na nim rzeczywiście trzy policyjne radiowozy, a obok nich terenowy samochód żandarmerii wojskowej. Wysiadło z nich kilku policjantów i dwóch żandarmów. Kamera była umieszczona w takim miejscu, że widać było dokładnie i samochody i wejście do budynku. Policjanci stanęli przy drzwiach i jakoś niepewnie przyglądali się budynkowi. Spoglądali to na siebie, to na żandarmów, rozglądali się wokół, jakby nie bardzo wiedzieli jak wejść do środka. Robili wrażenie ludzi, którym kazano coś zrobić, a nie bardzo mieli pojęcie jak się do tego zabrać. Coś do siebie mówili, ale nie można było zrozumieć słów.

          - Daj głośniej – powiedział pułkownik i żołnierz siedzący przy czymś w rodzaju konsolety przekręcił jakieś pokrętło. Teraz słyszeli wyraźnie każde słowo.

          - Jak tam się wchodzi? – zapytał jeden z policjantów stojącego obok wysokiego i szczupłego żandarma.

          - Trzeba mieć dostęp – odpowiedział tamten – a nie wiem czy my go mamy.

          - Jak to nie wiesz? Powinniście mieć dostęp wszędzie na terenie wojskowym.

          - Jeśli to jest jakaś jednostka specjalna, to nie mamy dostępu – żandarm najwyraźniej był zirytowany – spróbuję wpisać kod, ale nie ma pewności czy zadziała.

          - Ja pierdzielę – policjant też zaczął podnosić głos – co z was za żandarmeria, jak nie wszędzie macie dostęp?

          - A co z ciebie za policjant – warknął żołnierz – jak nie masz pojęcia co zrobić?

          - Ja mam sprawdzić co tu się dzieje i po to was mi przysłali.

          - To jest teren wojskowy i nie masz tu wstępu bez specjalnych papierów.

          - Mam papiery – policjant był już naprawdę wściekły – widziałeś moje papiery.

          - W dupę se wsadź te papiery – żandarm odwrócił się do niego jakby miał ochotę wszcząć bójkę – tam masz tylko napisane, że możesz zająć się cywilami, o ile jacyś tu są i tylko pod warunkiem, że ja się na to zgodzę.

          - Nic tu nie masz do powiedzenia, masz mnie tylko wpuścić do środka.

          - No to cię wpuszczam, proszę, wchodź…

          Przez chwilę wpatrywali się sobie w oczy z wyraźną wrogością. Wydawało się, że niewiele brakuje, żeby zaczęli się okładać pięściami. I właśnie wtedy otworzyły się drzwi od budynku. Stanęli w nich trzej żołnierze, w pełnym, jak się Barbarze wydawało, bojowym rynsztunku, z długą bronią, w hełmach, kamizelkach kuloodpornych i kominiarkach na twarzy. Na ich widok wszyscy policjanci niemal jednocześnie zrobili
– chyba odruchowo – krok do tyłu, łapiąc się za kabury pistoletów przy pasach. Żandarm został na miejscu, a drugi z nich podszedł bliżej niego.

          - Panowie kogoś szukają? – Barbara teraz rozpoznała głos sierżanta.

          - Chcemy wiedzieć co tu się dzieje – odezwał się groźnym głosem jeden z policjantów.

          - A to chyba nie wasza sprawa – sierżant mówił spokojnym tonem, jakby były to oczywistości – to teren wojskowy i musieliście widzieć oznakowania po drodze.

          - Mamy nakaz i po to wzięliśmy ze sobą żandarmerię – policjant najwyraźniej był pewny siebie i swoich umocowań formalnych.

          – Kto jest wewnątrz i kim jesteście? – po czym zwrócił się do żandarma – sprawdź jego dokumenty.
Ciąg dalszy nastąpi ...

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 122511
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem