Mniej więcej w połowie drogi zrozumiał co było dla niego tak bardzo niepokojące, a czego dotąd sobie nie uświadamiał. To cisza – przeraźliwie milcząca cisza, która niemal wwiercała się w mózg. Zatrzymał się dysząc ciężko i poczekał chwilę aż oddech się nieco uspokoi. Stał obok jednych z wielu drzwi, zza których wydobywało się – nie światło – raczej jakaś lekka poświata, która nie oświetlała wnętrza, tylko niewyraźnie pozwalała wyodrębnić z ciemności wnętrze pomieszczenia. Było puste. Kompletnie puste. Wewnątrz nie było żadnego sprzętu, żadnego przedmiotu, nie dostrzegł też niczego, co przypominałoby okno – po prostu przestrzeń ograniczona czterema ścianami, podłogą i sufitem, na którym umocowany był kulisty przedmiot będący źródłem tej poświaty, na którą zwrócił uwagę. Obejrzał się za siebie. Od pomieszczenia, z którego wyszedł dzieliło go kilka metrów – może 10, a po drodze minął troje drzwi po tej stronie korytarza. Powoli odwrócił się i pokonał te kilka kroków do poprzednich, uchylonych drzwi. Wewnątrz było dokładnie tak samo pusto. Powoli, krok za krokiem, wrócił do Sali, z której wyszedł, zaglądając po drodze do pozostałych dwóch pomieszczeń. Oba były puste.
Usiadł na łóżku. Mimo, że zamiast pamięci miał w głowie wielką czarną dziurę, to jednak słowo „szpital” było mu znane i umysł od razu podsuwał obraz personelu, gabinetów, łóżek i rozmaitych sprzętów. Tu jednak było jakoś inaczej, pustka w widzianych przez niego pomieszczeniach napawała go nie tylko zadziwieniem, ale też coraz większym niepokojem. Nie wiedział kim jest, skąd się wziął, dlaczego niczego nie pamięta, a teraz, kiedy przynajmniej pewnikiem wydawało się miejsce w którym przebywał, niespodziewanie i to okazało się być czymś niepojętym, czymś, czego zaczynał się obawiać. Zresztą strach był uczuciem, które towarzyszyło mu – bardziej lub mniej uzmysłowionym – odkąd otworzył oczy na ławce w parku. Teraz jednak poczuł je w dwójnasób. Zakiełkowało w nim poczucie czegoś niepojętego, czegoś niebezpiecznego, czegoś obcego, co wiąże się z jego nieobecną przeszłością, a co może – w jakiś sposób – zaważyć na jego przyszłości. Niespodziewanie jednak, kiedy to sobie uświadomił, poczuł jeszcze coś – coś czego się w sobie nie spodziewał, co znów zadziwiło go i spowodowało – paradoksalnie – że odnalazł w sobie nowe pokłady sił. To coś, to był jakiś duch walki, jakaś odwaga, może desperacja, coś, co jednak kazało mu podjąć decyzję o stawieniu czoła temu wszystkiemu czego nie rozumiał, a co – jak się zdawało – było dla niego jakimś nieokreślonym zagrożeniem, jakimś poczuciem, że nie jest bezpieczny.
W pewnym momencie zdało mu się, że dostrzegł jakiś błysk – niewielki i niezbyt jasny, ale jednak dostrzegalny – gdzieś w kącie pod sufitem. Nie będąc pewnym czy to nie złudzenie, zaczął się wpatrywać w tamtą stronę. Nic nie dostrzegł i kiedy już był pewien, że to złudzenie, postanowił spojrzeć z bliska. Wstał i wtedy – już z pewnością – zobaczył go znów. Czerwony punkcik światła, który mignął niemal niedostrzegalnie w ciemności. Stał przez chwilę bez ruchu wpatrując się w ciemność, a potem – sam nie wiedział dlaczego – zrobił krok w jego stronę. Znów błysnęło. Następny krok – tym razem w bok – i znów czerwony punkcik światła. Zrozumiał natychmiast, że to jakiś czujnik reagujący na ruch. Podszedł do uchylonych drzwi i wyjrzał znów na korytarz. Wiedział już czego szuka i jego podejrzenia się potwierdziły – pod sufitem, na wprost drzwi zobaczył wpatrujące się w niego oko kamery i już pojął, że jego spacer – najprawdopodobniej – nie pozostał niezauważony. Wycofał się z powrotem do wnętrza pomieszczenia i – sam nie wiedział po co to robi – podszedł do okna. Spodziewał się zobaczyć przez nie cokolwiek – światła uliczne, gwiazdy na nocnym niebie lub jakikolwiek widok, ale była tam tylko ciemność. Zbliżył twarz do szyby i dotknął jej czołem. Poczuł ciepło i dziwne mrowienie, niemal lekkie, prawie niewyczuwalne wibracje. Dotknął teraz szyby wierzchem dłoni i już wiedział, że to nie okno, tylko ciekłokrystaliczny ekran. Nie zdążył jednak pozbierać myśli, które zaczęły tłoczyć się w jego głowie, domysłów, które zaczynały być najbardziej dziwne i niewiarygodne, bo za plecami usłyszał znajomy głos.
- Prosiłem, żeby pan sam nigdzie nie wychodził – ton głosu lekarza i jego barwa nie były już takie jak poprzednio. Wyraźnie czuł w nim chłód i niemal wściekłość.
Odwrócił się i dostrzegł ciemną sylwetkę w jasnym prostokącie otwartych drzwi. Zdziwił się, że nie usłyszał kroków, ale nie miał teraz czasu na zaprzątanie sobie tym głowy.
- Nie wiedziałem jak poprosić kogoś o pomoc – kłamał, starając się opanować drżenie głosu. – Chciałem do ubikacji – nie wiedział czy brzmiał wiarygodnie czy nie, ale i tak nie miał na to żadnego wpływu.
- Proszę wracać do łóżka i więcej nie wychodzić – powiedział lekarz niemal lodowatym głosem – mówiłem, że musi pan dużo odpoczywać.
- A do ubikacji..?
- Proszę wracać do łóżka – przerwał mu już podniesionym nieco głosem – do rana niedaleko, wytrzyma pan.
- Ale…
- Mam pana kazać związać?
- To jest szpital, czy… – próbował jeszcze, ale lekarz nie pozwolił mu dokończyć zdania.
- Dość! Albo wraca pan do łóżka, albo wzywam pomoc i resztę nocy spędzi pan w pasach. I przypominam, że nie da się tu zrobić niczego niezauważalnie. Zresztą to już pan wie.
Bez słowa wrócił do łóżka i przykrył się kołdrą. Lekarz postał jeszcze krótką chwilę, poczym bez słowa odwrócił się i poszedł zostawiając go samego w mroku nocy i sam na sam z domysłami, które teraz dopiero zaczęły być coraz bardziej niepokojące i sprawiały, że rozumiał coraz mniej, o ile to w ogóle było jeszcze możliwe.
Usłyszał szybkie, ciche kroki na korytarzu i po chwili do pomieszczenia weszła ubrana na biało kobieta. Podeszła do łóżka i pochyliła się nad nim. Dopiero wtedy zauważył strzykawkę w jej ręce. Odruchowo skulił się w sobie, ale musiała mieć wprawę, bo zanim zdążył zareagować, poczuł ukłucie w ramię. Ogarnęło go przerażenie, bo zrozumiał, że dzieje się coś, czego nie był w stanie pojąć, ale co było dla niego groźne, a przynajmniej niezrozumiale niebezpieczne. Usłyszał jeszcze tylko „proszę się nie bać, teraz pan zaśnie” i powoli zaczął się zapadać w ciemność. Chciał krzyczeć, ale gardło odmówiło posłuszeństwa, chciał się zerwać, ale ciało nie posłuchało. Nic już nie widział, nic nie słyszał. Zwolna zagłębiał się w lepki, gęsty mrok i czuł, że po drugiej stronie nie ma już nic. Tylko strach i niewiadoma.
ROZDZIAŁ II
To był paskudny, zimny, wietrzny listopadowy poranek. Obumarłe, bezlistne gałęzie drzew chwiały się rozpaczliwie, wyginane porywami wiatru. Stalowoszare niebo wydawało się być zawieszone tak nisko, że Barbara niemal mogła go dotknąć, gdyby tylko zechciała wyciągnąć w górę rękę. Skulona jednak i jakoś zwinięta w sobie wcale niemiała ochoty podnosić rąk, bo czuła wyraźnie, że takie skupienie w sobie całego ciała pozwala zaoszczędzić jakieś resztki ciepła. Zresztą spieszyła się i nie w głowie były jej próby
– udane czy nie – dosięgania nieba. Szybko przebiegła pustą o tej porze dnia ulicę, starając się omijać co większe kałuże. Jeszcze tylko stary park i po drugiej jego stronie już biblioteka, do której zmierzała. Spieszno jej było, ponieważ na wieczór miała oddać gotowy tekst, a brakowało w nim jeszcze źródeł, bez których nie było szans na jego akceptację, nie mówiąc już o publikacji. Zła była trochę na siebie, bo mogła to załatwić wczoraj, albo przedwczoraj, zamiast zostawiać wszystko na ostatnią chwilę. Próbowała nawet wzbudzić w sobie jakieś – mniej lub bardziej irracjonalne – próby usprawiedliwienia, ale nic błyskotliwego nie przychodziło jej do głowy. Jedyne co było pocieszające, to fakt, że w bibliotece jest cicho i ciepło i mogłaby tam nawet spędzić cały dzień, gdyby nie konieczność ukończenia materiału. Przyspieszyła więc kroku i z niejaką ulgą powitała pierwsze drzewa parku. Tu wiatr nie był już tak dokuczliwy, choć wyżwirowane alejki krzyżowały się miejscami w taki sposób, że tworzyły przestrzenie sprzyjające porywom zimna. Szybko więc minęła jedno takie skrzyżowanie, potem drugie i nagle zatrzymała się, bo to co ujrzała sprawiło, że zrobiło jej się jeszcze zimniej.
Mężczyzna, który siedział na ławce na pierwszy rzut oka robił wrażenie śpiącego. Miał zamknięte oczy, ale jego twarz miała wyraz nieludzkiego niemal cierpienia. Nie to jednak zrobiło na niej tak piorunujące wrażenie, lecz jego ubiór, a raczej – biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne – jego brak. Miał na sobie czarne dżinsy i białą koszulę z krótkimi rękawami. Jego szczupłym ciałem wstrząsały co chwila dreszcze, co nie było niczym dziwnym, bo przecież ziąb był niemiłosierny. Podeszła bliżej i pochyliła się nad nim. Mógł mieć może czterdzieści lat, może trochę więcej, a może trochę mniej. Miał ciemne włosy leciutko przyprószone siwizną i dwudniowy, może trzydniowy zarost.
- Proszę pana – odezwała się do niego – czy pan się źle czuje?
Nie była pewna czy zareagował, czy tylko akurat w tym momencie uchylił powieki i natychmiast je zamknął. Zdawało jej się, że grymas na jego twarzy był jakiś inny niż dotychczas, co mogłoby świadczyć o tym, że słyszał jej głos, ale równie dobrze mógł to być kolejny dreszcz zimna.
- Proszę pana – odezwała się znowu – czy coś się panu stało? Co pan tu robi nieubrany na taki ziąb?
Tym razem wyraźnie widziała reakcję. Podniósł powieki i patrzył w jej oczy jakimś takim pustym, nierozumiejącym spojrzeniem. Przez moment przeleciało jej przez głowę słowo „pijany”, ale z jakiegoś powodu natychmiast odrzuciła tę myśl. Zresztą… nawet jeśli… to jednak człowiek przecież… Niemniej – sama nie wiedziała dlaczego – była niemal pewna, że tu się wydarzyło coś, co nie miało nic wspólnego ani z alkoholem, ani z niczym podobnym. Odeszła kilka kroków od ławki, zdjęła czerwone rękawiczki i wyjęła z kieszeni niebieskiej kurtki telefon. Dyspozytor pogotowia ratunkowego zgłosił się natychmiast. Szybko i precyzyjnie opisała miejsce i sytuację, podała nazwisko. Pozostało tylko czekać na ambulans. Po chwili wahania zdjęła kurtkę i przykryła mężczyznę siedzącego, a raczej już półleżącego na ławce. Poczuła przejmujący zimnem wiatr przebijający się przez sweter, ale trwało to zaledwie ułamek sekundy, bo bardziej zaniepokoił ją wyraz jego twarzy. Zdaje się, że tracił przytomność, bo powieki opadły mu jakoś tak dziwnie powoli i jakoś tak dziwnie jego ciało jakby zwiotczało na ławce.
To było najdłuższe pięć minut w jej życiu. Sprawdziła na zegarku i tyle właśnie czasu minęło nim usłyszała zbliżające się wycie syreny ambulansu. Przez ten czas, przez te beznadziejnie długie pięć minut jedyne na co się zdobyła, to dotknięcie szyi mężczyzny i
– gdy wyczuła miarowe tętno – jakoś odruchowo wzięła go za lodowatą rękę i tak trzymała ją, nie wiedząc po co, ale z jakąś głęboko wyczuwalną myślą, że to jeszcze może dla niego zrobić. Trzymała jeszcze tę dłoń, kiedy ratownicy zdjęli z niego jej kurtkę i owinęli go błyszczącą srebrno i złoto folią termoizolacyjną. Coś do niej mówili, ale zrozumiała tylko tyle, że przejmują akcję i że teraz już może go puścić.
- To pani kurtka? – raczej było to stwierdzenie niż pytanie, bo przecież nikogo innego nie było, a ona stała jakaś bezradna w samym swetrze. Kobieta w jaskrawo czerwonym uniformie patrzyła na nią wyczekująco, trzymając w ręce niebieską kurtkę. – Pani?
- Co? – nie pojęła początkowo – a… tak, moja.
- To niech pani się ubierze, bo zimno jak cholera. Już jest pod naszą opieką.
- Tak… rozumiem – potulnie i jakoś bezmyślnie naciągnęła na siebie okrycie. – Dokąd go zabieracie?
- Na 3 Maja, do szpitala. A pani jest kimś z rodziny?
- No skąd… znalazłam go i was wezwałam – zupełnie nie mogła zrozumieć dlaczego zadają takie pytania, dlaczego nie pojmują oczywistości.
- Pewnie go pani uratowała… Jak by jeszcze dłużej posiedział na taką pogodę… No dobra, jedziemy.
Nawet nie zauważyła kiedy zapakowali go do karetki. Usłyszała tylko trzaśnięcie drzwi, a potem powoli oddalające się wycie zagłuszające szum silnika samochodu. Stała tak jeszcze chwilę, zapinając powoli zgrabiałymi z zimna palcami kurtkę, wpatrując się bezmyślnie w miejsce gdzie zniknął ambulans. Nagle dotarło do niej, że wszystko wydarzyło się jakby poza nią, poza jej percepcją, jakby w innym, równoległym świecie. Nie rozumiała jak to możliwe, że stojąc i w jakimś stopniu uczestnicząc w wydarzeniach, była niejako obok, jakby oddzielona od rzeczy dziejących się tuż koło niej jakąś niewidoczną ścianą. Wszystko to tak szybko się zaczęło i tak szybko się skończyło, nawet nie wiedziała ile czasu minęło od momentu kiedy dostrzegła tego człowieka na ławce. I dopiero teraz zaczęły napływać pytania – kim jest, skąd się tu wziął, dlaczego w takim stroju…? I nagle zrozumiała, że odpowiedzi na te pytania nigdy nie uzyska, że karetka odjechała i całe to wydarzenie właśnie się skończyło, a ona może spokojnie wrócić do świata, z którego niespodziewanie została wyrwana. Rozejrzała się wokół. Nikogo nie było. A może to wszystko to było złudzenie? Może nic się nie wydarzyło w ten zimny poranek w tym szarym od deszczu parku?
- No przecież nie jestem wariatką – mruknęła do siebie pod nosem, zniecierpliwiona i trochę zła na siebie.
Już miała ruszyć dalej w stronę biblioteki, kiedy niespodziewanie pod ławką dostrzegła bielejącą w mokrej trawie, zmiętą kartkę papieru. Była na tyle czysta i nieprzemoknięta, że nie mogła tu leżeć od dawna. Podniosła ją i rozprostowała zziębniętymi palcami. Wilgoć rozmyła już nieco wielkie czerwone litery, ale dało się jeszcze odczytać napisane odręcznie zdanie: NIKOMU NIE WIERZ, NIKOMU NIE UFAJ, NIE UFAJ NAWET SOBIE, TO WSZYSTKO ZMIERZA KU PRZEPAŚCI.
Osłupiała ze zdumienia wpatrywała się w trzymana w ręce kartkę. Przeczytała jeszcze raz i jeszcze raz, próbując odnaleźć jakiś sens tych słów. Tysiące myśli przelatywało jej przez głowę, tysiące gotowych scenariuszy, tysiące możliwych wyjaśnień, tysiące rozwiązań i tysiące powodów, dla których to wszystko mogło się wydarzyć. Tysiące pytań i tysiące możliwych odpowiedzi, teoretycznych rozważań i praktycznych wyjaśnień, najbardziej nawet szalonych i niemożliwych. Trwało to pewnie kilkadziesiąt sekund i w tym czasie po kolei wynajdywała i odrzucała wszystkie możliwe i niemożliwe rozwiązania tej zagadki, tego równania (nierówności?) z tak wieloma niewiadomymi, że wydawało się po prostu nierozwiązywalne. A może po prostu wariat? Może po prostu krzysztoniowy obłąkany, biedny człowiek, którego przeszły i teraźniejszy czas doprowadził do szaleństwa? Który w swoim obłędzie dostrzegł zagrożenie płynące zewsząd? Tak czy siak
– człowiek, który jeszcze kilka minut temu siedział przemarznięty na ławce obok i który na dobre wyrwał ją z dotychczasowego życia, musiał być dotknięty czymś niepokojąco tragicznym, czymś traumatycznie bolesnym, czymś potwornie krzywdzącym, czymś… śmiertelnym? Jakaś siła kazała jej dowiedzieć się tego, nie wiedział w jakim celu i czy w ogóle jest w stanie cokolwiek osiągnąć, ale przemożna potrzeba rozwikłania opanowała jej umysł i kazała powziąć mocne postanowienie wyjaśnienia przyczyn tego co wydarzyło się tego lodowatego listopadowego poranka.
Miała ochotę już teraz, natychmiast gnać do szpitala, ale jednak biblioteka… to nie mogło czekać. Postanowiła więc odłożyć szpital na popołudnie i już miała ruszyć w kierunku biblioteki, ale w dłonie po raz kolejny dało się jej we znaki zimno tego poranka. Sięgnęła do kieszeni. Niestety była tam tylko jedna rękawiczka. Założyła ją i zaczęła rozglądać się za drugą. Nigdzie jej nie było – ani w kieszeniach, ani na ławce, ani pod nią. Przeszukała jeszcze raz kieszenie, jeszcze raz obeszła ławkę i okolice. Bezskutecznie. Zrobiło jej się żal, bo była przywiązana do tych czerwonych rękawiczek. Były stare i znoszone, w kilku miejscach poprzecierane, w kilku miejscach własnoręcznie zszyte, ale miała do nich słabość. Westchnęła i ruszyła w stronę widocznego już między drzewami budynku biblioteki. Po kilku minutach wnętrze przywitało ją miłym ciepłem i zapachem kleju i papieru. Lubiła ten moment, kiedy wchodząc do biblioteki czuła ten charakterystyczny zapach – trochę staroświecki, trochę jakby nie z tej epoki. Dla własnych potrzeb nazywała to czasami zapachem ciszy, bo było to jedno z ostatnich miejsc, gdzie można było na chwilę zapomnieć o zgiełku i biegu świata.
Zdjęła kurtkę i powiesiła ją na wieszaku w szatni. Za każdym razem w tej bibliotece łapała się na tym samym swoim dziwactwie. Do ściany przykręcone były zwykłe pomalowane lakierem deski z przymocowanymi metalowymi haczykami i tam właśnie
– jak zawsze, na trzecim haczyku od okna – powiesiła kurtkę, skrupulatnie wkładając do kieszeni jedyną ocalałą rękawiczkę, wciąż mając cichą nadzieję na odnalezienie drugiej. Dziwactwo jej polegało na tym, że w kącie, przy samym oknie stał drewniany staroświecki, stojący wieszak, taki sam jak te, które kiedyś często można było spotkać w urzędach i biurach – z czterema wygiętymi nogami, które wspierały drewnianą nogę i tyle samo wygiętych ramion na górze. Było tam też miejsce na parasole, nisko, przy samej podłodze. Nigdy nie powiesiła okrycia na tym wieszaku, nigdy też nie zostawiła tam parasolki. Był to dla niej przedmiot niemal muzealny w swojej starości, w swoim poczernieniu od wieku i zużycia. Traktowała go jak obiekt, który stoi tam tylko po to, żeby jeszcze bardziej uzmysłowić człowiekowi, że właśnie wszedł na chwilę do miejsca, gdzie papier nie dopuścił jeszcze kwarcu, książki nie dopuściły czytników e-booków, niemal do sanktuarium tradycji i klasycznego stylu, do miejsca, gdzie nowinki cywilizacyjne jeszcze nie mają wstępu. Rzecz jasna zdawała sobie sprawę z miałkości i niemądrości swoich wyobrażeń o zwykłym starym wieszaku, ale w duchu cieszyła się, z tej swojej małej głupotki, która była tylko jej i niczyja więcej.
Ciąg dalszy nastąpi ...