„Oczy są lustrzanym odbiciem duszy”, jak to zwykli mawiać niektórzy. Zazwyczaj zdradzają człowieka, nawet jeśli na jego twarzy gości kamienny, monotonny wyraz. Potrafią odzwierciedlić reakcję na konkretne zdarzenia, oraz przekazać odczucia, nieraz tak skrzętnie maskowane przed innymi.
Jej oczy, o barwie ciemnej zieleni, były obecnie straszliwie puste i pozbawione wyrazu tak samo jak jej twarz. Spoglądała gdzieś w dal i to, co działo się wokół zdawało się zbytnio do niej nie docierać. Jej palce bezwiednie przesuwały się po oponie wózka, na którym siedziała.
– Angie…?
Nie odpowiedziała, więc ktoś podszedł do niej powoli od tyłu, kładąc dłoń na jej ramieniu. Młoda dziewczyna o krótkich włosach w kolorze zboża, spiętych z tyłu głowy wzdrygnęła się, mimowolnie wracając do rzeczywistości i odwracając głowę do stojącego za nią starszego, częściowo już siwego mężczyzny. W jej oczach pojawił się zwykły, nieco przygaszony blask, co najwyraźniej uspokoiło wyraźnie zaniepokojonego staruszka.
– Twoja przerwa skończyła się jakieś dwadzieścia minut temu – powiedział łagodnym tonem, prostując się i ocierając pot z czoła starodawną, materiałową chustką. Połowa października była tego roku wyjątkowo upalna w New Jersey. – Nikt nie był w stanie mi powiedzieć gdzie jesteś, więc pomyślałem, że znajdę cię właśnie tutaj.
Obydwoje znajdowali się w dość ciasnym przejściu między magazynowymi regałami, na których znajdowały się zakurzone, najwidoczniej zapomniane pudełka z towarem.
– Proszę mi wybaczyć, panie Haver – powiedziała cicho Angelina, spuszczając głowę w dół. – Ja… Po prostu szukałam jednego z towarów, o który wcześniej pytał jeden z klientów…
– I szukasz go na regałach z pudłami przeznaczonymi do brakowania? – zapytał z lekką drwiną w głosie staruszek. – Daj spokój, przecież wiem, dlaczego tutaj siedzisz. Poza tym tyle razy już cię prosiłem, żebyś mówiła mi James.
Widząc, że zazwyczaj pewna siebie dziewczyna nadal trzyma głowę zwieszoną w dół, staruszek westchnął cicho. Nigdy nie traktował jej w wyjątkowy sposób, nawet jeśli jeździła na wózku inwalidzkim i była sparaliżowana od pasa w dół. Wiedział, że takim ludziom w życiu nic nie pomagało lepiej niż rzucanie wyzwań, z którymi musieli się zmierzyć na równi z w pełni sprawnymi.
– Spójrz na mnie Angie – powiedział stanowczym tonem. Gdy młoda kobieta uniosła głowę do góry, James niemal od razu zobaczył na jej twarzy to, co widział czasami u innych pracowników sklepu. Był właścicielem tego miejsca wystarczająco długo, żeby nabrać już nieco wiedzy i doświadczenia z podobnymi przypadkami.
– Ktoś z klientów dał ci się we znaki, mam rację? – zapytał bez zbędnych ogródek, choć tak naprawdę z góry znał już odpowiedź. Angelina zamrugała nerwowo, ale tym razem nie odwróciła głowy od spokojnych i wyjątkowo ciepłych oczu jej kierownika.
Miał rację, ale tylko częściowo.
Kiedy dziś jak zwykle zaczynała rano dzień w pracy, nic nie wskazywało na to, żeby miał on się czymś różnić od jej monotonicznej codzienności. A szkoda. Coraz częściej przyłapywała się na tym, że po cichu zastanawiała się co by się wydarzyło, gdyby w pobliżu jej mieszkania lub miejsca pracy wybuchła mała bomba domowej roboty.
Budząc się wcześnie, jak zwykle otworzyła z niechęcią oczy i patrzyła przez dobrą chwilę w sufit, zastanawiając się czy jest w ogóle sens, żeby dzisiejszego dnia wstała z łóżka. Ostatecznie jednak wizja zer na koncie i pustej lodówki wzięła górę, więc mamrocząc coś cicho pod nosem przyciągnęła wózek bliżej łóżka, żeby się na niego wgramolić.
Gdy tylko rutyna w postaci porannej higieny i prostego śniadania dobiegła końca przy akompaniamencie dźwięków dobiegających z ulicy oraz telewizora znajdującego się w kuchni, Angie wygramoliła się ze swojego odrobinę ciasnego mieszkanka, znajdującego się na parterze starej kamiennicy. Mijając w głównym hallu młode małżeństwo i ich synka, którzy mieszkali piętro wyżej(i byli jednymi z niewielu, którzy mieli „zdrowe” podejście do osób niepełnosprawnych, nie traktując jej jak nieporadnego i opornie myślącego nieszczęścia), wyjechała na zewnątrz, a następnie skierowała się w kierunku najbliższego przystanku.
Pogoda była ładna jak na tą porę roku i zanosiło się na wyjątkowo upalny dzień. Docierając na miejsce, od razu ukryła się w cieniu rzucanym przez dach na przystankową ławkę, ignorując spojrzenia innych osób oczekujących na autobus. Zdołała się już do nich przyzwyczaić, podobnie jak do szeptów, zupełnie jakby znajdowała się na łożu śmierci, albo była niedorozwinięta umysłowo. Gdy tylko autobus nadjechał i opuścił w dół rampę do podjazdu wózkiem, wjechała szybko do środka, nie czekając na denerwujące ją pytania w stylu: „pomóc Pani?” albo „czy na pewno da sobie Pani sama radę?”. Już nie wspominając o tym, że dla niektórych osoba na wózku „wsiadająca” do autobusu była niczym atrakcja w cyrku, mimowolnie przyciągająca wzrok.
W trakcie przejazdu do pracy zerknęła krótko na portal społecznościowy bez większego przekonania, że znajdzie tam coś zajmującego – większość jej znajomych pracowała bądź miała założoną własną rodzinę i nie miała czasu, żeby przesiadywać na smartfonach bądź komputerach. Własna rodzina… Te dwa słowa wywołały bolesne ukłucie. Wyłączając ekran i chowając telefon do niewielkiego plecaka leżącego na jej kolanach, Angelina odwróciła głowę w stronę okna, patrząc niewidzącymi oczami na przesuwające się po drugiej stronie szyby samochody i budynki. Czasami oddałaby wszystko za kogoś bliższego niż tylko przyjaciele, czy rodzice. Kogoś, kto nie odwracałby od niej wzroku, widząc jej słabość.
Docierając do sklepu w którym pracowała, Angie wyrzuciła z głowy nękające ją myśli, pragnąc w pełni skupić się na tym, co robi. Jej praca polegała na obsłudze kasy, oraz utrzymywaniu porządku na niższych półkach, będących w zasięgu jej rąk. Bardzo często też udzielała informacji klientom, gdzie znajduje się jakiś produkt, albo gdzie mogą zasięgnąć informacji na konkretne tematy. Wszystkie te czynności starała się wykonywać z uprzejmością i uśmiechem, jak każda normalna dziewczyna w jej wieku, doskonale znając swoje możliwości i ograniczenia. Zresztą James Haver – właściciel sklepu – w żaden sposób jej nie faworyzował, pozwalając by uczyła się sama rozwiązywać napotykające ją trudności, pomagając jej jedynie dobrym słowem i radą. Zresztą w jaki sposób mógł jej bardziej pomóc prawie siedemdziesięcioletni staruszek?
Przez pozostałych współpracowników była traktowana na co dzień dość neutralnie, choć bardzo często zauważała, że daje się od nich wyczuć pewien dystans i niepewność odnośnie tego, jak powinni się do niej odnosić ze względu na jej niepełnosprawność. Widok osoby na wózku dla wielu z nich wciąż nie był czymś, obok czego można było przejść obojętnie.
Dwójka z nich – Frank i Rebecca – była jej dobrymi znajomymi, sprawiającymi że długie i czasem wyjątkowo nudne godziny spędzane na obsłudze sklepu mijały zdecydowanie szybciej. Nie raz wygłupiali się wspólnie na magazynie, korzystając z chwilowej przerwy w napływie klientów, lub po prostu spędzali czas na wspólnym wykonywaniu obowiązków w sklepie.
Tak więc gdy Angelina przejeżdżała przez alejkę z artykułami gospodarstwa domowego, przeglądając czy towar jest odpowiednio ułożony na półkach zakładała, że będzie to kolejny, zwykły dzień z jej życia. W sklepie aktualnie panował całkiem spory ruch – pomiędzy regałami co chwilę pojawiali się pojedynczy klienci lub całe rodziny, prowadząc ze sobą rozkrzyczane dzieci.
– Pani jest z obsługi? – rozległo się nagle za jej plecami. Odwracając swój wózek dookoła dziewczyna stanęła w oko z oko z wyjątkowo naburmuszonym, szczupłym jegomościem w wieku około czterdziestu lat. W ręku trzymał opakowanie kolorowych serwetek, a jego mina nie wróżyła nic dobrego.
– Zgadza się – odpowiedziała uprzejmie z nieco wymuszonym uśmiechem, pomijając w myślach uwagę, że jej koszula i plakietka firmowa są chyba na dość widoczne. – Czy jest coś, w czym mogę panu pomóc?
– Patrząc na panią, poważnie bym się zastanowił – rzucił z wyraźną pogardą w głowie. Angie puściła jego słowa mimo uszu – nie pierwszy i nie ostatni raz słyszała złośliwą uwagę rzuconą w swoim kierunku.
– Jeśli tylko powie mi pan o co chodzi, jestem pewna że znajdę odpowiednie rozwiązanie problemu. – Z trudem utrzymując spokojny wyraz twarzy, spojrzała w oczy klientowi. Mężczyzna prychnął, po czym podsunął jej pod nos trzymane w dłoni opakowanie.
– Moja żona od lat kupuje u was te serwetki – rzucił. – A ja od lat co pewien czas robię zakupy za nią w waszym sklepie. I oto nagle dziś na półce jest tylko jedna paczka, w dodatku pognieciona, podczas gdy ja potrzebuję dziesięciu paczek. Żądam wyjaśnień od pani, albo od właściciela sklepu.
Problematyczny klient. W głowie Angeliny niemalże od razu zapaliła się czerwona lampka.
–
Proszę za mną, zaraz zobaczymy, cz coś da się z tym zrobić – powiedziała uprzejmie, kierując się do półki z serwetkami. Jadąc w jej stronę ze zniecierpliwionym, mruczącym coś pod nosem klientem obok, dyskretnie obejrzała się za siebie, ale niestety nikogo z jej kolegów aktualnie nie było w alejce.
Docierając na miejsce i oglądając regał stwierdziła, że faktycznie brakuje pokazanych przez klienta serwetek. Odjeżdżając nieco w tył i zadzierając głowę do góry, dziewczyna dostrzegła na szczycie regału kilka nieodpakowanych pudełek, w których zapewne mógł znajdować się brakujący towar.
– Faktycznie, tego wzoru akurat nie ma już na półce – powiedziała. – Ale jeśli poczeka pan chwilę, zawołam jednego z moich kolegów, który pomoże mi przeszukać pudełka na górze regału. Jestem pewna, że…
– Na co nam inny pracownik? – zapytał opryskliwie klient. – Nie może pani sobie sama poradzić z problemem? – dodał, unosząc jedną z brwi.
Angie poczuła, jak robi się jej sucho w gardle.
– Nie wiem czy pan zauważył, ale siedzę na wózku inwalidzkim – powiedziała cicho. – Raczej nie mam możliwości wstać z niego w każdej chwili i pójść po drabinę.
– A więc jest pani bezużytecznym pracownikiem, zatrudnionym na nieodpowiednim miejscu – krzyknął gniewnie mężczyzna, jeszcze bardziej mnąc w zaciśniętej dłoni ostatnią paczkę serwetek. – Doprawdy, ten sklep zszedł już całkiem na psy! Zatrudniać niekompetentne kaleki i udawać, że wszystko jest w porządku!
Z takim wybuchem skierowanym w siebie Angie nie spotkała się jeszcze nigdy, odkąd zaczęła pracować w sklepie. Jej opanowanie zaczęło momentalnie niknąć w oczach.
– Pracuję tak, jak tylko pozwala mi moje ciało i umiejętności – rzuciła podniesionym głosem. – Jeśli nie odpowiada panu moja pomoc, zawsze może znaleźć pan innego pracownika lub złożyć skargę…
– Możesz być pewna, że ją złożę! – przerwał jej klient. – Miejsce dla takich jak ty jest w ośrodku pomocy społecznej, a nie w poważnej i dobrze płatnej pracy! Tacy jak ty są tylko zbędnym balastem dla świata i powinni być eliminowani jako słabsze ogniwo!
To powiedziawszy cisnął na kolana Angeliny pomiętą paczkę chusteczek i odwracając się na pięcie odszedł szybkim krokiem, pomstując pod nosem.
Minęło niemal pół minuty nim młoda kobieta powoli ruszyła wzdłuż alejki w kierunku magazynu, spuszczając nisko głowę by ukryć łzy płynące jej po policzkach.
– Wyglądasz tak, jakbyś wyszła z siebie i powędrowała gdzieś dalej.
Krzyknąwszy głośno z zaskoczenia, Angie nieomal nie spadła z wózka, odwracając głowę gwałtownie w bok. Tuż obok niej, na jednej z parkowych ławek siedział młody mężczyzna z burzą rudych włosów na głowie, patrząc na nią zza okrągłych okularów wesołymi, brązowymi oczami i szczerząc się niczym szczerbaty do suchara. Na ramiona miał zarzucony długi, granatowy płaszcz.
– Na litość boską, Brian! – rzuciła gniewnie dziewczyna, podjeżdżając bliżej i z całej siły uderzając przyjaciela w ramię pięścią. – Chyba koniecznie chcesz mnie przyprawić o zawał!
– Niekoniecznie, ale przynajmniej udało mi się zobaczyć emocje na twojej twarzy – odparł wciąż uśmiechnięty Brian, rozcierając swój bark. – Bardziej mnie zastanawia, co robisz tu późnym jesiennym popołudniem praktycznie sama, patrząc w nieokreśloną dal z tak smutną miną. Bo na pewno nie myślisz teraz o tych wszystkich biednych kaczkach, które zostaną blisko rzeki zimą.
Angelina rozejrzała się wokół. Słońce już niemal całkowicie schowało się za linią budynków, rzucając ostatnie języki światła na częściowo pozbawione liści drzewa i uwalniając z ziemi szybko narastający chłód. Jak już zdołał zauważyć Brian, była jedną z zaledwie kilku osób przebywających w parku – byli to głównie ludzie wyprowadzający swoje psy na popołudniowy spacer, a także zapaleni biegacze.
– Ktoś ci dogryzł, mam rację? – zapytał po chwili, patrząc na nią ze zmartwieniem. Angie nie odpowiedziała, ale gdy popatrzyła na przyjaciela, jej twarz pozbawiona uśmiechu powiedziała mu o wiele więcej niż słowa. Westchnąwszy cicho mężczyzna wstał z ławki, po czym przyklęknął przy wózku Angeliny, obejmując jej zziębnięte dłonie swoimi.
– Posłuchaj Angie… Cokolwiek usłyszałaś, nie powinnaś brać tego do siebie. Nie każdy potrafi zrozumieć, z czym na co dzień musi mierzy się osoba niepełno…
– Daruj sobie Brian, znam to już na pamięć – mruknęła dziewczyna, cofając swoje dłonie. – Po prostu mam już po dziurki w nosie samej siebie. Mam dość tego złomu, na którym jeżdżę! – wrzuciła z siebie ze złością, każde słowo wypowiadając coraz głośniej i szybciej. – Mam dość swojej własnej bezsilności i faktu, że nie jestem w stanie nawet sama ściągnąć książki z wyższej półki we własnym mieszkaniu!
Większość ludzi patrzy na mnie z litością, co doprowadza mnie do szewskiej pasji, już nie wspominając o tym, że żaden mężczyzna nie chce zawiesić na mnie dłużej wzroku, po kilku sekundach odwracając głowę w bok! Głos jej zadrżał, po czym zamilkła, ukrywając twarz w dłoniach.
Brian milczał, patrząc na nią ze smutkiem.
– Czy ktoś taki jak ja nie zasługuje na normalne życie? – zapytała po chwili cicho, nie podnosząc głowy. – Czy nie istnieje żadna możliwość, żebym poczuła się jak każda inna dziewczyna?
– Tak właściwie… To istnieje taka możliwość – powiedział cicho mężczyzna. – Nie chciałem ci o tym wspominać ze względu na mocne utajnienie całego projektu, nad którym pracujemy. Obecnie jednak poszukujemy ludzi chętnych do testów. Szukamy osób, które chcą coś zmienić w swoim życiu i nie boją się wkroczyć w zupełnie nowy świat, niosący ze sobą mnóstwo perspektyw i szans, nieosiągalnych w ich obecnej, szarej rzeczywistości.
Angelina podniosła powoli głowę.
– Brzmisz jak rekruter członków do sekty albo diler narkotyków – mruknęła, ocierając oczy i policzki rękawem kurtki. – Co niby miałoby w tak dużym stopniu zmienić moje życie?
– Projekt „MIRROW” – odpowiedział Brian z poważnym wyrazem twarzy, który w pełni uświadomił Angie fakt, że jej przyjaciel nie żartuje. – Za pomocą specjalnie przystosowanego środka medycznego umożliwiamy tym, którzy się do nas zwracają, bezproblemowe przejście do nowego świata, którego tak pożądają.
– Znaczy się podajecie im odpowiednio spreparowane narkotyki, albo po prostu ich zabijacie i odsyłacie do raju? – zapytała dziewczyna, unosząc jedną z brwi. Wciąż widząc powagę młodego mężczyzny Angie parsknęła śmiechem. – Daj spokój Brian, przecież nikt nie uwierzy w podobną bajeczkę. A już tym bardziej nikt nie narazi swojego zdrowia, czy też życia, żeby potwierdzić bądź obalić wasze dość szalone przypuszczenia…
Brian nie odpowiedział, przez chwilę grzebiąc intensywnie w kieszeni swojego płaszcza. Gdy w końcu coś w niej znalazł, włożył to w dłoń zaskoczonej Angeliny. Przyglądając się uważnie podarunkowi od mężczyzny stwierdziła, że jest to niewielka, zielona tabletka, przypominająca kształtem kieł jakiegoś zwierzęcia, zapakowana w woreczek strunowy.
– Wielu ochotników udało się nam już przeprowadzić do lepszej rzeczywistości, co potwierdzają nasze raporty i badania – powiedział cicho, patrząc prosto w oczy Angie. – Wiem, że decyzja może nie być dla ciebie prosta, ale czy nie warto zaryzykować tej szarej codzienności, by zyskać coś o wiele piękniejszego niż całe życie spędzone na wózku?
– Jeśli myślisz, że zażyję tą tabletkę od tak, nie znając jej składu ani skutków ubocznych… – zaczęła mówić podniesionym głosem Angelina, ale Brian uciszył ją szybko, kładąc jej palec na ustach.
– Ty sama musisz podjąć tą decyzję, Angie – szepnął. – Nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Proszę cię jednak, zastanów się – czy jest coś, co tak naprawdę masz do stracenia?
Wstając, Brian uśmiechnął się ciepło, poklepał lekko jej ramię na pożegnanie i odszedł bez słowa, zostawiając Angelinę samą z narastającą falą chaotycznych myśli.
Odstawiając na niski stolik pusty kubek po herbacie Angelina westchnęła cicho, wyłączając pilotem telewizor – od dobrej chwili nie skupiała się już na tym, co pojawia się na ekranie. Przecierając zmęczone oczy odchyliła się do tyłu na kanapie w salonie, patrząc w sufit.
Wnętrze jej mieszkania jeszcze nigdy nie wydawało się tak ciasne i nieprzyjemnie monotonne jak dzisiejszego wieczoru. Kiedy po spotkaniu z Brianem wróciła po zmroku do domu, nie była w stanie zabrać się za nic konkretnego, ciągle myśląc o tym, co dziś spotkało ją w pracy oraz o słowach usłyszanych od przyjaciela. Tabletka, którą wręczył Angie wciąż spoczywała w jej kieszeni, mimo iż początkowo chciała ją wyrzucić do kosza, gdy tylko Brian zniknął z jej pola widzenia w parku.
Czy było warto ryzykować obecne życie w zamian za coś, czego nawet nie była sobie w stanie wyobrazić, o czym mogłaby gdziekolwiek przeczytać, kogokolwiek zapytać? Brian nie podał jej żadnych szczegółów na temat „MIRROW” – zapewne dlatego, że już od pierwszych słów jawnie go wyśmiała. A jednak ta tabletka…
Poza tym, czy tak naprawdę miała czego żałować? Życia pełnego ciągle występujących przeciwności, smutku i wściekłości na własną nieporadność? A może krzywych spojrzeń ze strony obcych, albo braku kogoś bliższego niż tylko rodzina czy przyjaciele, których i tak nigdy nie było w pobliżu, kiedy ich naprawdę potrzebowała? Najbliższa przyszłość też nie rysowała się w kolorowych barwach. Praca w sklepie do czterdziestki nie zapowiadała się ciekawie, podobnie jak perspektywa mieszkania w niewielkiej klitce niosącej namiastkę prawdziwego mieszkania.
Wyciągając z kieszeni „kieł” Angelina wyjęła go z woreczka i zaczęła uważnie oglądać, obracając tabletkę w palcach. Nie miała na sobie żadnych oznaczeń, a jej powierzchnia była gładka i błyszczała lekko w świetle – miało to zapewne pomóc w przełknięciu dość niecodziennego kształtu. Ciekawe, czy byłaby w stanie zażyć ją bez popijania wodą…
Wciąż walcząc ze sobą, Angie potrząsnęła głową, zaciskając dłoń wokół tabletki z zamiarem rzucenia jej w kąt pokoju. Jej ramię jednak zatrzymało się w połowie drogi. Tacy jak ty są tylko zbędnym balastem dla świata i powinni być eliminowani jako słabsze ogniwo! – usłyszała w myślach pełne wściekłości słowa klienta sklepu, a w jej oczach stanęła nagle żywo jego wykrzywiona grymasem twarz.
– Nie zamierzam dać się wyeliminować – mruknęła pod nosem, po czym szybko wepchnęła „kieł” do ust i przełknęła go głośno, czując jak jego ostrzejszy koniec nieprzyjemnie drapie gardło. Zamierając w bezruchu, nieco zaskoczona swoją własną decyzją, dziewczyna oczekiwała w napięciu z minuty na minutę jakiejkolwiek reakcji organizmu.
Gdy Angie zaczęła już myśleć, że Brian prawdopodobnie sobie z niej zażartował, podając jej jakieś pierwsze lepsze placebo, nagle zakręciło się jej w głowie. Stało się to tak nagle, że nie wiedząc do końca co robi, spróbowała podnieść się z sofy z zamiarem złapana się wózka, powstrzymując wymioty wywołane nagłym zawirowaniem świata przed jej oczami. Dłoń Angeliny nie trafiła jednak na poręcz, a ona sama straciła równowagę i z impetem upadła na podłogę, uderzając głową o parkiet i tracąc przytomność.
– Czy pani mnie słyszy? Proszę powiedzieć, co się stało…
Angie jęknęła, czując przejmujący ból w głowie. Nie otwierając oczu, przyłożyła dłoń do głowy i zaczęła rozsmarowywać pulsujące miejsce na czaszce, zastanawiając się, co tak właściwie się stało. Przeklęty Brain, pewne wcisnął jej jakiś narkotyk… I tak właściwie to od kiedy jej palce miały tak delikatne, duże opuszki i tak ostro zakończone paznokcie? Wciąż starając się rozmasować bolące miejsce, jej dłoń przesunęła się w stronę ucha obok miejsca uderzenia i nagle zamarła. Czyżby z tego wszystkiego zaczęła majaczyć? Bo jeśli nie, to jak inaczej mogła sobie wytłumaczyć, że jej uszy nagle stały się zaokrąglone i pokryte futrem?
– Proszę pani, czy wszystko w porządku? Czy potrzebuje pani lekarza?
– Nie, nie potrzebuję – mruknęła z lekkim poirytowaniem w głosie, powoli otwierając oczy… I przeżywając niemały szok odkrywając, że leży na środku miejskiego chodnika, otoczona grupką gapiów. Przyglądając się im lekko przymrużonymi oczyma Angie nagle krzyknęła – a krzyk ten, nie wiedzieć czemu, przypominał głośny ptasi pisk – i gwałtownie siadając cofnęła się do tyłu, opierając się plecami o ścianę i patrząc z przerażeniem na otaczających ją przechodniów.
Anthreni. Nie jakaś tam zgraja przebierańców wciśniętych w pokryte sztucznym futrem kostiumy, ale najprawdziwsi przedstawiciele rasy anthro, przyglądający się jej i szepczący coś między sobą. Wszelkie plotki, jakie kiedykolwiek o nich słyszała traktowała jak bajki, opowiadane wyłącznie pomiędzy „futrzakami”…. A jednak stali teraz przed nią, bardziej prawdziwi niż kiedykolwiek. Jej serce wybijało w piersi szaleńczy rytm, podczas gdy ona sama starała się wmówić sobie, że to tylko zwidy, efekt naćpania się tabletką, którą dostała od Briana.
Jeden z nich, odpowiednik berneńskiego psa pasterskiego, klęczał obok niej z zaniepokojoną miną… I miał na sobie mundur patrolu policyjnego.
– Nagle upadła pani na chodnik tracąc przytomność – powiedział spokojnie. – Jest pani w szoku i może nie odczuwać obrażeń wywołanych upadkiem. Wezwanie służb medycznych jest tutaj wysoce zalecane. Proszę pozwolić sobie pomóc – dodał, wyciągając w jej stronę łapę.
– Zostaw mnie w spokoju! – syknęła w panice Angelina, odtrącając ramię policjanta i nagle zamierając w bezruchu, patrząc szeroko otwartymi oczami na swoją dłoń… A raczej na swoją kocią łapę, zakończoną ostrymi pazurami i ramię, pokryte jasnym futrem z dodatkiem mnóstwa czarnych cętek.
– No dobrze moi drodzy, wystarczy już tego zbiegowiska, proszę się przesunąć…
Ktoś przedzierał się przez grupkę gapiów, by po chwili zatrzymać się obok Angeliny i berneńczyka. Był to biały lis, który niemal od razu podszedł do młodej dziewczyny – a raczej gepardzicy, klękając powoli obok niej.
– Angie, tak się o ciebie martwiliśmy! – powiedział z ciepłym uśmiechem wymalowanym na pysku, patrząc na nią oczami pełnymi wesołego ciepła. Oczami Briana.
– Pan ją zna? – zapytał policjant, zerkając na lisa z zaskoczeniem.
-Oczywiście że ją znam, to moja dobra przyjaciółka z czasów studiów – rzucił biały Anthren, chwytając Angelinę pod ramię i pomagając jej wstać. Pomimo szoku, z którego jeszcze nie zdołała ochłonąć, pozwoliła by Brian(nie miała żadnych wątpliwości, że to on) ustawił ją na chwilowo słabych, lecz w pełni sprawnych, mocno zbudowanych nogach, zakończonych kocimi łapami. Nie miała na nich żadnych butów, podobnie jak cała reszta Anthrenów wokół.
– Jake zaniepokoił się mocno, gdy nie odbierałaś telefonu, więc zadzwonił do mnie i wyciągnął mnie z pracy, żebym pomógł mu cię znaleźć. Twój mąż może i jest twardym kotem, ale jeśli chodzi o ciebie, poruszyłby niebo i piekło, gdyby zaszła taka potrzeba…
– Jake… Mój mąż? – wyszeptała Angie, zaciskając nieco mocniej łapę na ramieniu Briana.
– Angie choruje – wytłumaczył policjantowi lis. – Najwidoczniej zapomniała wziąć rano swoich leków i w trakcie biegania dostała słabego ataku, który na całe szczęście już minął.
Podczas gdy gepardzica mruczała coś cicho pod nosem na temat biegania, Anthren – policjant popatrzył na nią, a następnie na Briana i westchnął głośno.
– No dobrze, skoro uważa pan że wszystko jest w porządku i podejmuje się pan opieki nad przyjaciółką, uważam sprawę za zamkniętą. – To powiedziawszy powiedział coś do zamocowanej na ramieniu krótkofalówki, a następnie odwrócił się w stronę gapiów. – Drodzy państwo, dziękuję za wasze zainteresowanie, ale proszę się już rozejść, wszystko mamy pod kontrolą. Proszę się rozejść…
Grupka Anthrenów zaczęła się powoli rozchodzić, podczas gdy policjant skłonił się lekko w stronę Angie i Briana, ruszając w stronę swojego radiowozu. Biały lis, uprzedzając gwałtowny potok pytań gepardzicy chwycił ją delikatnie za ramię i bez słowa pociągnął za sobą, prowadząc ją wzdłuż ulicy. Angelina, zafascynowana widokiem Anthrenów żyjących w identyczny sposób jak ludzie, nie zauważyła nawet gdy znaleźli się przy stojących na zewnątrz stolikach niewielkiego baru. Brian zdecydowanym ruchem posadził przyjaciółkę na krześle, a następnie usiadł naprzeciw niej, pochylając się ponad stolikiem w przód.
– Wiem, że masz mnóstwo wyjątkowo pilnych pytań i wciąż jesteś w szoku, ale mój czas w tym miejscu i w tej formie jest mocno ograniczony – mruknął, podczas gdy Angie znalazła w końcu chwilę, by przyjrzeć się swojemu nowemu ciału. Wszystko wskazywało na to, że była gepardem w każdym calu, od wąsów na pysku po długi ogon, wystający przez oparcie krzesła i bujający się na boki, zdradzając jej zdenerwowanie. Krótka, sportowa bluzka zakrywająca jej piersi i spodenki potwierdzały słowa Briana, tłumaczącego policjantowi że wyszła pobiegać.
– Jakim cudem to wszystko jest prawdziwe? – zapytała, obserwując ruchy końcówki jej własnego ogona. – Ja, ty, wszyscy inni wokół… – jej ciemnozielone oczy przeniosły się na lisa. – I niech mnie diabli… Ja mam męża?!
– Chciałbym ci to wszystko detalicznie wyjaśnić, ale nie mam na dość czasu – rzucił Brian, uśmiechając się do niej. – Twój umysł, choć w głębokim szoku, powinien w ciągu doby kompletnie przystosować się do obecnego otoczenia, wypierając wspomnienia z przeszłego świata. Ja jestem tu tylko gościem, natomiast ty, podobnie jak inni, stałaś się właśnie stałą częścią tego miejsca.
– Ale…
– Jake został już poinformowany przeze mnie, że wszystko z tobą w porządku. – Biały Anthren przerwał jej. – Przekazałem mu, że za niedługo pojawisz się w domu. Wypadałoby się nieco odświeżyć, nim pójdziesz do szkoły prowadzić lekcję wychowania fizycznego, nie uważasz?
– Szkoła? – wydusiła z siebie Angelina, wytrzeszczając na Briana oczy. – Wychowanie fizyczne? Jak…?
– Nie myśl o tym Angie, po prostu żyj. – Lis wstał z krzesła, po czym podszedł do Angeliny i uściskał ją. – Więcej się już nie zobaczymy, więc mam nadzieję, że będziesz tu szczęśliwa.
– Zaczekaj! – krzyknęła za nim, ale ten zdołał się już wmieszać w przechodzących chodnikiem Anthrenów, po czym zniknął bez śladu.
Gepardzica stała tak przy stoliku, nie do końca wiedząc, co powinna ze sobą zrobić. Nagle jednak poczuła, jak na jej ramieniu dzwoni zamocowany w futerale telefon. Wkładając do uszu zwisające z jej szyi słuchawki, Angie drżącymi palcami odebrała połączenie od Jake’a.
– W końcu! – rozległ się pełen niepokoju, męski głos. – Nie wiedziałem co się dzieje! Ktoś zadzwonił do mnie i powiedział, że zasłabłaś na ulicy. Mam do ciebie jechać?
– N-nie… – wydusiła z trudem gepardzica. – Wszystko w porządku kochanie, za niedługo będę w domu.
Nawet nie wiem gdzie mieszkam, przemknęło jej przez głowę w panice. A zaraz po niej pojawiła się inna: nie pleć głupstw, przecież doskonale wiesz jaka to ulica i który dom, mieszkasz tam z mężem od dwóch lat.
– Jesteś pewna, że nie mam po ciebie przyjechać? – zapytał Jake. – Za dwie godziny powinnaś być w pracy… Dasz radę?
– Za kogo ty mnie masz, hm? – zapytała z lekkim zirytowaniem w głosie Angelina. – Za pół godziny będę w domu – dodała krótko, po czym się rozłączyła. Kilka sekund później zrozumiała, że powiedziała to wszystko z taką pewnością, jakby była Anthrenką niemalże od zawsze.
Wychodząc z powrotem na ruchliwy, miejski chodnik młoda gepardzica przeciągnęła się z uśmiechem, rozprostowując i naciągając nogi, szykując się do biegu niczym zawodnik na olimpiadzie. Jeśli miała znaleźć się w domu w pół godziny, musiała dobrze wytężyć swoje mięśnie, choć z drugiej strony była niemal pewna, że będzie tam w piętnaście minut.
Wózek, do którego była przykuta jako człowiek stał się coraz bardziej zanikającym wspomnieniem. Wszystkie problemy, które wiązały ją z tamtym światem zacierały się z każdą minutą, a jej ciało i umysł wypełniały entuzjazm i radość, jakich nigdy dotąd nie odczuwała. Czuła, że może zrobić wszystko i nie ma nikogo, kto by ją przed tym powstrzymał.
A potem, włączając na telefonie odtwarzacz i wypełniając swoje kocie uszy muzyką,pobiegła.
(2018) Damian Superson