- Jeśli się dowiem, że walczył przeciwko nam… Oboje umrzecie – chyba jej uwierzył, tylko nie chciał dać tego poznać po sobie. – I tak umrzecie, jak cały wasz zgniły, zachodni, niewierny świat… Ale jeśli się dowiem, że kłamiesz…
- Nie kłamię – odpowiedziała. – Jest badaczem i lekarzem… Był… dopóki nie zachorował… Leczył ludzi w waszych wioskach… A teraz widzisz sam, że nie jest w stanie nawet powiedzieć kim jest… nawet mnie nie rozpoznaje…
- Zastanowimy się jeszcze co z wami zrobić – odniosła wrażenie, że złagodniał i chyba „kupił” jej wersję. – Na razie tu zostaniecie. Możecie wychodzić na zewnątrz, ale ostrzegam… każda próba jakiegokolwiek nieposłuszeństwa… i jeśli się dowiem, że kłamiesz…
Mówił to wszystko, oddzielając poszczególne zdania, cedząc przez zaciśnięte zęby kolejne ostrzeżenia, jakby starając się jak najmocniej uświadomić jej zagrożenie, jakby próbując wpoić jej świadomość niepewności dnia ani godziny. Rozumiała to doskonale i starała się ze wszystkich sił dać mu do zrozumienia, że jest przerażona i czuje nad sobą jego władzę – wzrokiem pełnym strachu i wyrazem twarzy pełnym posłuszeństwa i akceptacji jego warunków. Brutalnie chwycił ją za ramię i wyprowadził, a raczej wypchnął na zewnątrz. Upadła w piach, ale po chwili powoli, bardzo powoli podniosła się. Przy wejściu czekał strażnik, który ją przyprowadził. Złapał ją za włosy i przyłożył do gardła nóż.
- Zostaw! – krzyknął po arabsku człowiek, który ją przesłuchiwał. – Dotknij jej, albo tego drugiego, a osobiście cię zastrzelę!
Puścił ją, z wyraźną niechęcią na twarzy. Dostrzegła w jego oczach nienawiść, ale też i ślepe posłuszeństwo. Ten człowiek musiał być naprawdę kimś ważnym, kimś budzącym respekt.
- Wrócę za kilka dni – mówił cały czas po arabsku – przesłucham ją ponownie. Do tego czasu nie spadnie jej włos z głowy i może swobodnie poruszać się po wiosce. Macie jej nie spuszczać z oka, być może jest dla nas cenna. A potem zdecydujemy co z nimi dalej zrobić.
Wolnym krokiem Monika poszła w stronę domu, w którym został ojciec. Słyszała za sobą komendy wydawane, a raczej wykrzykiwane po arabsku, a potem warkot silnika samochodu i trzaskanie drzwi. Odwróciła się jeszcze iż obaczyła, że auto odjechało z dużą prędkością, zostawiając za sobą tylko tuman kurzu i kłęby pustynnego piasku. Dostrzegła tez, że w wiosce zostało – oprócz wieśniaków, którzy wyraźnie odstawali wyglądem – zaledwie kilku uzbrojonych ludzi, którzy patrzyli za nią i cicho między sobą rozmawiali.
Wróciła do ojca. Siedział na podłodze, a raczej na ubitej ziemi i nierozumiejącymi oczami patrzył na nią. Trochę zazdrościła mu tej nieświadomości, ale skądinąd wiedziała, że nie bardzo ma czego zazdrościć. Z jednej bowiem strony była pewna, że czeka ich śmierć, z drugiej jednak, chyba wolałaby o tym na chwilę choć zapomnieć. A on… Patrzył na nią, ale wcale nie była pewna czy ją widzi, czy patrzy gdzieś poza nią, czy jest dla niego powietrzem… Usiadła obok niego na ziemi i popatrzyła w jego nieświadome oczy.
- Ech, tato – westchnęła – gdybyś ty chociaż wiedział cokolwiek…
Zdało jej się przez moment, że dostrzegła w jego oczach jakby zaciekawienie – nie wiedziała – słowami? Brzmieniem głosu? Jakiś błysk, którego chyba wcześniej nie zauważyła. Zgasł on jednak tak samo szybko jak się pojawił, tak samo niespodziewanie, jak niespodziewanie się pokazał i nadal widziała w nich tylko nicość. Położyła z westchnieniem głowę na jego ramieniu. Nie drgnął nawet…
- Dobra – zebrała się w sobie – damy radę, jakoś damy radę… musimy – sama nie wierzyła w te słowa, ale poczuła się na chwilę odrobinę pewniejsze, odrobinę silniejsza, odrobina mocy wróciła do niej. Wstała i zamyślona stanęła w otwartych już drzwiach domu.
Dni mijały bardzo powoli. Nie liczyła ich, bo nie uważała tego ani za stosowne, ani za ko-nieczne, ani nawet za przydatne. Większość czasu poświęcała na zajmowanie się ojcem. Czasem, kiedy miał gorsze dni, musiała nawet karmić go i poić, czasem tylko siedziała koło niego i mówiła, mówiła… Postanowiła prowadzić swoistą rehabilitację przez opowiadanie mu o kraju, o sobie, o Krzysztofie… Nie dostrzegła ani raz jakiejkolwiek reakcji z jego strony, zdawało jej się, że mówi do siebie, albo do ścian. Nie zrażała się jednak i mówiła, mówiła, opowiadała… Czasem, kiedy brakowało jej sił, kiedy brakowało resztek nadziei, mówiła przez łzy, ale nie przestawała mówić. Stwierdziła też, że mówiąc do niego, sama zabezpiecza się w jakiś sposób przed szaleństwem. Ponieważ mogła swobodnie poruszać się po wiosce, próbowała też rozmawiać z mieszkającymi tam ludźmi, nawet z pilnującymi ich rebeliantami. Ale, o ile z wieśniakami czasem udało jej się zamienić kilka słów, o tyle strażnicy unikali rozmów z nią jak ognia. Po jakimś czasie nawiązała jakąś wątłą nić porozumienia z miejscowymi, już nie gapili się na nią jak na dziwadło, niemal traktowali ją już jako miejscową. Może dlatego, że razu pewnego opatrzyła ranę jakiemuś dzieciakowi, który pokaleczył się jakimś ostrym narzędziem i doprowadził się do krwotoku, może dlatego, że innym razem usztywniła i opatrzyła złamaną nogę jakiejś kobiecie i tym samym uratowała ją od pewnej śmierci, bo w tej społeczności szybko zostałaby skazana na powolną śmierć od gangreny i z powodu opuszczenia przez bliskich. Zauważyła, że ludzie z wioski zaczęli o nich dbać trochę bardziej niż na początku ich pobytu – przynosili jedzenie, choć sami niewiele mieli, czasem sami zagadywali, czasem żartowali po swojemu… Co kilka, czasem co kilkanaście dni – nie liczyła tego – przyjeżdżał ten sam mężczyzna, który ją przesłuchiwał. Zawsze w towarzystwie kilku uzbrojonych po zęby ludzi, za każdym razem o innej porze dnia. Zostawał zwykle tylko na kilka godzin i zawsze jakiś czas poświęcał na kolejne przesłuchanie. Zauważyła, że raczej nie dowiedział się ani o niej, ani o ojcu niczego nowego, bo wciąż wypytywał o to samo, jakby próbując przyłapać ją na jakimś kłamstwie, na jakiejś sprzeczności. Miała jednak ściśle ustaloną wersję, której twardo się trzymała i zdało jej się, że w końcu definitywnie w nią uwierzył. Zauważyła też ciekawą rzecz – zawsze, kiedy przyjeżdżał, to pilnujący ich mężczyźni nagle stawali się bardziej brutalni, bardziej krzykliwi, choć kiedy go nie było, robili czasem wrażenie niemal przyjaznych, choć ten jeden, z którym miała pierwszą scysję, przez cały czas patrzył na nią wrogo.
Mijały dni, tygodnie… miesiące… Monika niemal nauczyła się żyć w tym świecie. Nauczyła się tych ludzi, którzy tak bardzo byli dla niej początkowo obcy, nauczyła się tego kraju, nauczyła się pustyni… Nauczyła się w jakiś sposób nawet dbać o osobistą higienę, choć z początku nie było to łatwe… Nauczyła się codziennych rytuałów, nauczyła się rozpoznawać pilnujących ich ludzi, którzy co jakiś czas się zmieniali… Nauczyła się też przewidywać moment przyjazdu tego ważnego człowieka, który wywoływał u strażników strach i respekt. Nie przyjeżdżał regularnie, nawet mimo utraty przez nią poczucia czasu, dało się zauważyć, że nie były to żadne wyznaczone konkretnie dni. Zwróciła uwagę, że ten człowiek najprawdopodobniej unika wręcz jakiejś regularności, aby nikt nie był w stanie ani go namierzyć, ani w żaden sposób zidentyfikować i to utwierdziło ją w przekonaniu, że nie był to ktoś mało istotny, a raczej musiał być kimś wysoko postawionym. Bała się każdego jego przyjazdu. Bała się zawsze, że tym właśnie razem nie skończy się na brutalnym przesłuchaniu, że ten właśnie raz, to ostatnia chwila jej i ojca… A ojciec… Mijały tygodnie, miesiące, a on wciąż nie rozpoznawał ani jej, ani nikogo innego. Wciąż nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, wciąż go nie było, wciąż niemal nie istniał… Opiekowała się nim jak umiała, była przy nim niemal cały czas, nieustannie do niego mówiła… Czasem zdawało jej się, że dostrzega w jego oczach błysk zrozumienia tego co mówi i to napawało ją nadzieją, że jest to może tylko jakaś blokada, która pewnego dnie wreszcie pęknie… Czasem wyrywało jej się zniecierpliwione „odezwałbyś się wreszcie” i właśnie w takich momentach coś w jego oczach się zmieniało na ułamek sekundy. Zaraz jednak uświadamiała sobie, że ona sama nie mam pojęcia jak długo jeszcze…
Nadzieja… Właściwie, to było to pojęcie zupełnie abstrakcyjne. Gdyby ją wówczas ktoś zapytał, to nie byłaby w stanie zdefiniować tego słowa prawdopodobnie, choć byłoby to zapewne określenie, które kiedyś słyszała… Żyła miesiącami dzień po dniu, licząc w zasadzie czas nowymi jednostkami, nieznanymi jej wcześniej – od jednego przesłuchania do drugiego, dodając pomiędzy nimi dni, kiedy ojciec nie był w stanie pojąć co to jest jedzenie i picie i kiedy sama musiała zajmować się tymi prostymi, wydawać by się mogło, czynnościami. Polubiła je, podobnie jak te nieliczne chwile, kiedy uśmiechała się do miejscowych ludzi, gdy oni zagadali do niej lub przynieśli niespodziewanie jakiś drobny przedmiot, jakiś dodatkowy kęs jedzenia, którego sami nie mieli przecież w nadmiarze. Tak mijał jej czas w tym zapomnianym przez Boga i cywilizację miejscu gdzieś za linią frontu, o której dowiadywała się tylko wtedy, kiedy przyjeżdżał „ważny człowiek”, jak go na swoje własne potrzeby nazwała, a raczej nie o samej linii frontu, tylko o nieustannych sukcesach w walce z zachodnim światem. Paradoksalnie najlepszą rozrywką były dla niej kontakty z tym strażnikiem, który tak bardzo poczuł się urażony, kiedy pierwszy raz się do niego odezwała. Wiedział, że nie może jej zrobić krzywdy i ona też miała świadomość, że – przynajmniej przez jakiś czas – nic im z jego strony nie grozi i dlatego bawiły ją nawet drobne złośliwostki, na które sobie pozwalał, jak choćby grubiańskie uwagi pod jej adresem, na które odpowiadała czasami bezczelnym uśmiechem, co doprowadzało go niemal do szału. Czuła gdzieś w sobie, że ta gra może prowadzić na manowce, ale nie dopuszczała do siebie myśli, że to może się dla niej źle skończyć. Mijały zatem kolejne miesiące, aż niespodziewanie dotarła do niej świadomość, że tego miejsca nie opuszczą już nigdy, że jej przeznaczeniem jest zostać tu, może tu umrzeć… Że świat o niej zapomniał, a dla rebeliantów jest albo cenna i będą ją trzymać tu w nieskończoność, albo nic nie warta i wkrótce po prostu ją zabiją. I kiedy uświadomiła to sobie, postanowiła, choć „postanowienie” to nie było najlepsze określenie w sytuacji, kiedy nie była w stanie zadecydować o niczym, że zrobi wszystko, żeby resztę życia spędzić tak, żeby Krzysztof, jeśli kiedykolwiek się o tym dowie, był z niej dumny. Nie miała pojęcia jak tego do-konać, nie miała pojęcia co zrobić, aby przeżyć pozostały jej czas w taki sposób, ale ta myśl tkwiła w jej umyśle, w jej sercu każdego dnia, każdego podobnego do poprzedniego poranka. A te dni, te poranki, te upalne południa mijały monotonnie, układały się w tygodnie i miesiące… kolejne miesiące i lata… Aż nadszedł dzień, kiedy nagle zmieniło się wszystko.
Monika całkowicie już straciła rachubę czasu. Nie wiedziała ile miesięcy minęło, ile może lat… Wiedziała tylko, że bardzo długo była już w tej wiosce. Tego dnia nic nie zapowiadało zmian. Wszystko odbywało się według codziennych rytuałów, ot, taki zwykły upalny dzień w pustynnej wiosce na końcu świata… Ojciec tego dnia był wyjątkowo ożywiony. Jadł sam, sam drobnymi łyczkami popijał wodę z blaszanego kubka. Początkowo nawet nie zwróciła na to uwagi, bo takie dni zdarzały się również i wcześniej. Kiedy jednak późnym popołudniem wyciągnął do niej rękę z kubkiem, jakby prosząc o więcej wody, tknęła ją myśl, że nastąpił jakiś przełom. Nigdy bowiem wcześniej nie domagał się niczego – to co dostał do jedzenia albo zjadł po prostu, albo spokojnie dawał się nakarmić i napoić. Kiedy więc wyraźnie poprosił o więcej wody, najpierw znieruchomiała, a potem nalała jej do kubka, badawczo patrząc mu w oczy.
- Wyjątkowo dzisiaj gorąco – powiedziała cicho i powoli, nie odrywając wzroku od jego twarzy. – Chcesz więcej wody, tak?
Jedyną reakcją ojca było to, że po prostu przyłożył kubek do ust i wypił całą jego zawartość. Westchnęła głęboko i – przyjmując to za złudzenie spowodowane upałem i zmęczeniem – odwróciła się i zajęła swoim jedzeniem. Zawsze najpierw czekała aż on zje, a potem dopiero sama jadła. Niespodziewanie jej uwagę zwróciły odgłosy dochodzące z zewnątrz. Usłyszała nadjeżdżający samochód, co zdziwiło ją, bo nauczyła się już rozpoznawać te dni, kiedy „ważny człowiek” miał przyjechać. Tego dnia nic tego nie zapowiadało, a nikt inny do tej wioski nigdy nie przyjeżdżał. Zostawiła jedzenie i wyszła na zewnątrz. Od razu zobaczyła znajomy samochód, a obok niego drugi, również terenowy pikap i również z karabinem maszynowym na platformie. Wokół nich stali uzbrojeni mężczyźni, wśród których rozpoznała „ważnego człowieka”. Zaniepokoiło ją to, ale wróciła do środka, czekając na rozwój wypadków. Od razu zauważyła, że ojciec wpatruje się w nią w szczególny sposób, tak, jak do tej pory nigdy nie patrzył. Miał w oczach coś intensywnego, coś niepokojąco niezwykłego, czego nie rozumiała, a co wywołało dreszcz na jej ciele.
- Tato – powiedziała cicho, nie wiedząc, czy ją rozumie, czy nie – tato… wiesz kim jestem?
Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Zobaczyła tylko, że patrzy nie na nią, tylko za jej plecy. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła w drzwiach strażnika, tego strażnika, który od początku miał do niej uprzedzenie. Miał w oczach coś takiego, że zadrżała. Widział wyraźnie jego złe spojrzenie, mimo zapadającego powoli zmroku.
- Przyszedł twój czas, suko – powiedział po arabsku przez zaciśnięte zęby. – Przyszedł czas na twoją śmierć i poprosiłem, żebym to ja mógł poderżnąć ci gardło.
- Tylko spróbuj mnie dotknąć – zmrużyła wściekle oczy, choć przerażenie zaciskało jej gardło.
Wyszczerzył zęby w diabolicznym uśmiechu, odłożył karabin i podszedł do niej, wyjmując nóż zza pasa. Nie powiedział ani słowa, ale w jego oczach zobaczyła śmierć. Podszedł całkiem blisko i wtedy z całych sił kopnęła go w krocze. Zobaczyła zaskoczenie i ból w jego oczach. Chwyciła nadgarstek, w którym trzymał nóż i wykręciła mu rękę za plecy, szarpnęła i nóż wypadł mu z ręki. Wyrwała zza jego paska pistolet i przyłożyła mu do skroni, wciąż trzymając jego wkręconą rękę.
- Mówiłam ci – syknęła mu prosto w ucho – mówiłam, żebyś nigdy nie próbował mnie dotknąć.
Był znacznie silniejszy. Wyrwał się jej i odskoczył pod ścianę. W oczach miał wściekłość i pewność siebie. Pewnie spodziewał się, że nie będzie miała odwagi go zastrzelić. Dopiero teraz odbezpieczyła i przeładowała pistolet i wymierzyła prosto w jego głowę. Zawahał się, ale tylko na moment i powoli zaczął się do niej zbliżać. I właśnie wtedy stało się coś niezwykłego, coś, co zapamiętała już na zawsze.
- Zastrzel go – usłyszała za sobą cichy głos mówiący po polsku. – Monika, musisz go zastrzelić…
Nie odwróciła wzroku od mężczyzny, do którego mierzyła z pistoletu, choć na całym ciele czuła dreszcze – nie wiedziała – zaskoczenia? Wzruszenia? Przerażenia? Nie wiedział czy powinna coś powiedzieć, czy powinna coś zrobić… Wiedziała, że jest w sytuacji bez wyjścia i cokolwiek zrobi, to będzie to miało konsekwencje nie do przewidzenia.
- Nie wiem… tatusiu, nie wiem… – wyjąkała po polsku. – Nie wiem czy potrafię…
- Musisz, córeczko… Cokolwiek się stanie… musisz…
- Tatusiu – czuła łzy w oczach – nie wiem…
To wszystko trwało ułamki sekund. W tym czasie strażnik był już całkiem blisko, widziała wyraźnie błyski wściekłości w jego oczach. Opuściła broń nieco niżej i nacisnęła spust. Trafiła go w ramię. Siła uderzenia pocisku była tak duża z tej odległości, że odrzuciła go od niej pod ścianę, a na twarzy poczuła krew tryskającą z rany. Mężczyzna upadł. I wtedy z zewnątrz zaczęły dobiegać odgłosy strzałów i wybuchów, a po chwili jeszcze jeden dźwięk, który wydał jej się najcudniejszym dźwiękiem na świecie – dźwięk silników śmigłowca. Rozległy się krzyki i coraz więcej strzałów. Monika podeszła z pistoletem w wyciągniętych dłoniach do leżącego, nieprzytomnego chyba strażnika. Odgłosy walki z zewnątrz były coraz głośniejsze, krzyki, strzały, wybuchy, helikopter… Naraz w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna w polowym mundurze i w hełmie, z karabinem wymierzonym prosto w nią. Skierowała pistolet w jego stronę, a on niespodziewanie opuścił broń.
- Nich cię szlag, Monika..! – usłyszała znajomy głos, który sprawił, że ręce ściskające kur-czowo pistolet bezwładnie opadły jej wzdłuż ciała. – Prędzej bym się samego diabła tu spodziewał, niż ciebie…
- Pułkowniku… – szepnęła i straciła przytomność.
Otwarcie powiek przyszło jej z wielkim trudem. Nie żeby nie mogła, raczej nie chciała. Dobrze jej było w nieprzytomności, w tym stanie „odlecenia”, nieobecności i nie chciała wracać do czasu i miejsca, o którym nie wiedziała nic, którego nie rozumiała, nie miała pojęcia co jest prawdą, a co przywidzeniem. Nie otwierała zatem przez chwilę oczu, wsłuchując się tylko w głosy, które powoli docierały do jej powoli odradzającej się świadomości. Słyszała ciszę i tylko jedno słowo: „wraca”. Znała ten głos, ale przez moment nie mogła sobie przypomnieć do kogo należy. Jeszcze dwie sekundy… przypomniała sobie… i wtedy podniosła powieki. Zobaczyła – najpierw jak przez mgłę, a dopiero po chwili ostrzej – dwie twarze, pochylające się nad nią. Była to twarz ojca, na którego kolanach spoczywała jej głowa i twarz pułkownika – już bez hełmu, z oczami utkwionymi w jej oczach… I to jego głos słyszała.
- Ile razy jeszcze popsujesz mi plany?
- Przepraszam – jej głos nawet dla niej samej brzmiał jakoś obco. – To się więcej nie powtórzy…
- No tego akurat jestem pewien – odpowiedział pułkownik i wtedy dostrzegła w jego twarzy, pewnie pierwszy raz, jakiś śladowy zalążek uśmiechu. – Nazwę to inaczej, tym razem nie popsułaś planów, ale, chyba pierwszy raz w życiu, ucieszyłem się na czyjś widok… a dokładniej… na widok tak bardzo zaskakujący. Byłem pewien, że nie przeżyłaś…
- Ja to samo myślałam o panu… Cieszę się, że pan żyje…
- Nie tak łatwo mnie zabić – teraz już naprawdę się uśmiechnął – to ja zabijam z reguły…
- Monika – usłyszała głos ojca – wróciłaś… i ja… chyba też wracam…
Powoli podniosła się i usiadła. Jeszcze nie wierzyła w to wszystko, co sobie właśnie przypo-mniała, a co wydarzyło się ledwie kilka minut temu. Spojrzała na ojca i zobaczyła coś, czego dotąd nie widziała – uśmiech i pełną jasność spojrzenia. Dostrzegła blask w jego oczach i wyraźnie widziała, że wreszcie, po tylu latach, jest już z nią – w pełnym znaczeniu słowa „jest”. Była tak wzruszona, że nie mogła znaleźć słów, które powinna wypowiedzieć. Jednocześnie zaś wciąż nie mogła uwierzyć, że – najprawdopodobniej – są uratowani, bo obecność pułkownika uznała za gwarancję ratunku, choć wiedziała przecież, że z nim nigdy nic nie wiadomo.
- Tato – rozsmakowała się tym słowem, po raz pierwszy w pełni czując, że nie wypowiada go bez sensu – tato… Wiesz kim jestem?
- Wiem, córeczko – odpowiedział i delektowała się brzmieniem jego głosu – już teraz wiem, już wiele wiem, choć niektóre rzeczy będziesz musiała mi wyjaśnić… Jak choćby to, że słyszę polski język od tego pana – uśmiechnął się.
- Więc… – pułkownik chyba dopiero teraz zrozumiał co się tak naprawdę wydarzyło – więc jednak…
- Skąd pan się tu wziął? I w ogóle… co pan tu robi, pułkowniku? – Monika dopiero teraz zdała sobie sprawę z niesamowitości sytuacji.
- O to samo mógłbym zapytać ciebie… i, wierz mi, zapytam z całą pewnością, ale nie teraz. Teraz musimy się stąd zwijać.
Wstała. Czuła słabość, czuła miękkość nóg, ale starała się nie dać tego po sobie poznać. Niemal pewnym już krokiem wyszła na zewnątrz, podtrzymywana przez pułkownika, a ojciec szedł tuż za nimi. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to spalone samochody. Potem dostrzegła grupkę ludzi siedzących na piasku, ze związanymi rękami. Było ich ledwie trzech, a kilka metrów dalej dostrzegła innych, leżących, chyba martwych. Wśród tych siedzących rozpoznała „ważnego człowieka” i poczuła lekkie zadowolenie, że ktoś, kto skazał ją na śmierć, teraz jest zupełnie niegroźny. Wokół stali żołnierze. Nie widziała ich twarzy spod hełmów i zasłaniających usta chustek, ale oni najwyraźniej ją rozpoznali, bo ożywili się wyraźnie na jej widok. Usłyszała gwizdy i głosy w rodzaju „no proszę, kogo tu mamy”, które sprawiły jej wielką, choć niezrozumiałą dla niej radość. Spróbowała uśmiechnąć się do nich i pewnie nawet jej to wyszło, bo dostrzegła gesty pozdrowienia i nawet usłyszała nieliczne oklaski.
- Nie wierzę – powiedziała cicho – wciąż nie wierzę, że was tu widzę…
- Ja też nie wierzę, choć widziałem już takie rzeczy, o których ci się nie śniło… Powiem ci – pułkownik silnym ramieniem wciąż ją podtrzymywał, prowadząc do śmigłowca – że to chyba najbardziej zaskakujące spotkanie w czasie całej mojej służby.
- Dam radę – delikatnie uwolniła się od jego ramienia. – Już w porządku, trochę mi wstyd, że zemdlałam. Tyle czasu byłam silna… a teraz…
- A teraz przyszedł czas, że już nie musisz… Już nie musisz być silna, już możesz znowu być słabą kobietą – pułkownik mówił takim ciepłym głosem, że prawie go nie poznawała.
- Postarzał się pan, pułkowniku – pozwoliła sobie na złośliwostkę – a może już generale..?
- Wciąż jestem pułkownikiem… Zbyt pyskaty jestem na awans – usłyszała w jego głosie uśmiech sarkazmu. – Postarzałem się, powiadasz? Że niby dlatego, że staram się być miły?
- Całkiem nieźle to panu wychodzi – odpowiedziała – całkiem nieźle.
- Ty za to jaka byłaś bezczelna, to taka jesteś cały czas – udawał znów gburowatość – ale wiesz co ci powiem… – zawiesił głos – gdybym kiedyś miał mieć żonę, co oczywiście jest niemożliwe, to mogłaby być taka jak ty… Tylko sobie nie myśl, że coś ci proponuję – zastrzegł się od razu.
- Serio? W życiu nie usłyszałam niczego równie miłego – poczuła ukłucie w sercu, ukłucie, jakie czasem czuje się, kiedy usłyszy się coś, co zostaje potem na całe życie, coś niezwykle ciepłego i dobrego. – Ale nie wyjdę za pana. Prawdopodobnie pozabijalibyśmy się.
- No i już… A miałem zamiar za chwilę się oświadczyć – śmiał się już całkiem głośno i szczerze. – Panowie! – krzyknął, odwracając się do żołnierzy – zbieramy zabawki i już nas tu nie ma! Za kilka godzin wszyscy będziemy na urlopie! – odwrócił się z powrotem do Moniki i jej ojca. – A państwo chyba wreszcie w jakieś ludzkie miejsce, najpierw do szpitala, a potem się zobaczy.
- Nie trzeba nam szpitala – próbowała oponować.
- Tu ja wydaję rozkazy, moja panno – na powrót przybrał swoją ulubioną maskę warczącego żołdaka. – Szpital to teraz najlepsze miejsce dla was obojga. Oczywiście prawdziwy, cywilizowany szpital. Poszukamy i z pewnością gdzieś taki znajdziemy.
Wsiedli do śmigłowca. Powoli wznosili się nad pustynią. Monika widziała oddalającą się wioskę, w której spędziła tyle czasu, która na zawsze już miała pozostać w jej pamięci, w jej – bardziej lub mniej uświadamianej – podświadomości, w jej głowie i w jej sercu, w jej oczach i w niej całej, gdzieś w środku, w najdalszych, najgłębszych, najprzepastniejszych czeluściach jej umysłu.
XX
- Uratowała go, podobnie jak pozostałych żołnierzy, kamizelka kuloodporna – Monika mówiła cichym głosem, w którym nie było już smutku. – W czasie tej potyczki, o dziwo, nikt nie zginął. Pułkownik tak naprawdę dostał tylko jeden postrzał w ramię, ale był silny i wylizał się z tego w kilka miesięcy.
Krzysztof odniósł wrażenie, że opowiadając tę historię, na nowo ją przeżywała. Każda zła chwila była widoczna smutkiem w jej oczach, a każda lepsza – spokojem i jakby łagodnością. Jej piękne, ciemnobrązowe oczy mówiły razem z nią, to w nich czytał jak w otwartej książce wszystkie jej emocje, wszystkie jej strachy, każdą jej ulgę, każdą radość.
- Na szczęście łączność działała i zdążyli zawiadomić załogę śmigłowców, które odleciały i zawróciły ledwie kilka kilometrów od miejsca walki. Kiedy nadleciały, ja już byłam w samochodzie rebeliantów, którzy próbowali umknąć, ale pociski z helikopterów zniszczyły samochód, a ja przeżyłam jakimś cudem. Pułkownik był nieprzytomny i nie miał pojęcia co się ze mną działo. Dopiero w szpitalu dowiedział się, że jego śmigłowiec ostrzelał samochód, w którym byłam ja. Podobno strasznie się wściekł – uśmiechnęła się. – Wtedy, w tej wiosce mieli namierzonego kolejnego ważnego człowieka i nawet przez myśl im nie przeszło, że znajdą tam mnie… Ciekawe bardzo, ze sama nazwałam go „ważnym człowiekiem” i teraz tak sobie myślę… że chyba jakoś telepatycznie ściągnęłam ich w to miejsce tym określeniem – zamyśliła się na kilka sekund. – Tak, wiem, to bez sensu… Tak samo jak bez sensu, że ojciec odzyskał świadomość właśnie tego dnia, kiedy był najbardziej potrzebny… Nie gap się tak – rzuciła głośniej do Krzysztofa. – Wiem, że to wszystko to niezwykły splot zbiegów okoliczności… Ale nie wydaje ci się, że od początku tak było? Jak by ci się wtedy te siatki na deszczu nie rozsypały… Ani bym ojca nie odnalazła, ani w ogóle byśmy tu teraz nie siedzieli…
- Jak byś mnie wtedy nie skroiła – uśmiechnął się Krzysztof.
- No właśnie… I co by to było..? – jej uśmiech był jakiś nieobecny, jakiś daleki. – A wtedy, tego dnia – postanowiła dokończyć, powiedzieć wszystko do ostatniego słowa – zawieźli nas do jakiegoś wojskowego szpitala i, jak to mieli w zwyczaju, zniknęli bez wieści. Byliśmy tam kilka tygodni, potem wywieźli nas do Stanów, gdzie przez pół roku przekonywali nas, że nie widzieliśmy żadnych walk, że nie widzieliśmy żadnego wojska, a szczególnie jakichś oddziałów specjalnych, że w ogóle nie byliśmy w tym kraju… Czekałam tylko na moment, kiedy przekonają nas, że tak naprawdę to jesteśmy japońskimi turystami, zwiedzającymi USA… Potem wróciliśmy do kraju, ojciec dostał jakąś rentę i jakieś odszkodowanie, jakoś się urządziliśmy i szukaliśmy ciebie… długo… bardzo długo… zaszyłeś się tu i nikt nie chciał nam zdradzić gdzie jesteś. Wszystkim zakazałeś informować, łajdaku – znów się uśmiechnęła – ale, jak widzisz, nie masz co liczyć na to, że się ode mnie uwolnisz…
- A pułkownik? – Krzysztof chciał jeszcze wiedzieć tę jedną rzecz. – Spotkałaś go jeszcze później?
- Nie. Nie mam pojęcia co się dzieje z nim i jego ludźmi… Ale jak go znam, to pewnie teraz leży gdzieś pod palmą i odpoczywa, albo znowu gdzieś walczy… Wiesz… Jest tylu ludzi, których spotkałam przez te wszystkie lata, a nawet nie poznałam imienia większości z nich… jego też…
- Może to lepiej..? – Krzysztof spojrzał w okno i jakoś dziwnie się zamyślił. – Może to lepiej, może to tak… może lepiej...
Noc za oknem powoli kończyła się, powoli rozjaśniał się mrok, powoli bladły gwiazdy na bezchmurnym jesiennym niebie. Bardzo powoli wstawał nowy dzień. Nowy, kolejny, inny dzień. Krzysztof nie wiedział co ten dzień przyniesie, ale pewien był jednego – nic już nie będzie takie samo jak dotąd, nic już nie będzie banalne, nic już nie będzie nijakie i „takie sobie”. Nic już nie będzie „jakoś”, nic już nie będzie „ot tak” i nawet jego własna doniczegość i doniczegość czegokolwiek po-woli, bardzo powoli stawała się tylko mirażem…
K O N I E C