Bronił się wciąż przed otwarciem oczu. Nie wiedział co zastanie po drugiej stronie powiek i bał się tego. Z zadziwieniem niejakim konstatował, że przebudzenie bez otwierania oczu jest czymś niezwykłym, a jednak stwarzającym jakieś pozory iluzorycznego bezpieczeństwa. Uświadamiał sobie, że istnienie innego świata niż ten pod powiekami nie zachwieje się, jeżeli nie będzie go widział. Wiedział, że jeśli czegoś się nie widzi, to nie znaczy, że tego nie ma – wręcz przeciwnie, był pewien - o ile mógł być pewien czegokolwiek – że świat poza opuszczonymi powiekami jest równie realny bez względu na to, czy się je podniesie czy nie. Niemniej odwlekał tę chwilę otwarcia oczu tak długo jak to było – według jego wyobrażeń – możliwe. Nie chciał zderzenia z tym co po drugiej stronie, nie chciał widzieć rzeczy niezrozumiałych, nie chciał w końcu znowu poczuć bólu, który pamiętał. Cienka skóra powiek przepuszczała tyle światła, że zdawał sobie sprawę z tego, że jest jasno. I tego właśnie bał się najbardziej – kolejnego uderzenia w źrenice nieznanego światła, kolejnej błyskawicznej jego drogi do mózgu i cierpienia, jakie powodowało.
Wsłuchując się w dalekie odgłosy, które tylko nieznacznie zakłócały panującą ciszę, zaczął nabierać odwagi na otwarcie oczu. I nie była to odwaga człowieka szykującego się na czyn jakiś heroiczny, raczej odwaga wynikająca z konieczności obrony. Niczym człowiek skaczący w przepaść, bo jedynie tam jest ratunek, niczym człowiek wkładający rękę w ogień, bo tylko tam jest klucz do wyjścia z zaklętego kręgu przerażenia. Jedyne co go jeszcze powstrzymywało, to niewiadomość obrazu i zdarzeń, jakie czekały go po drugiej stronie przymkniętych wciąż kurczowo powiek. W końcu jednak zdecydował – nie mógł wszak w nieskończoność ukrywać się za zamkniętymi oczami, nie mógł w nieskończoność uciekać i bać się, nie mógł w nieskończoność wreszcie udawać, że istnieje tylko jeden świat – ten świat przykryty opuszczonymi powiekami, pod którymi nie działo się nic, prócz niewiedzy i nieistnienia. Z wysiłkiem więc i obawami jednak, z niepewnością i drżeniem powiek, powoli otworzył oczy.
Nie zabolało. Było jasno, ale jasnością łagodną i matową. Powoli przyzwyczajający się do światła wzrok z wolna rejestrował świat zaistniały przed nim. Najpierw białe ściany, potem rozświe-tlone okno, przez które wpadał blask dnia, później otwarte drzwi i w końcu łóżko, w którym leżał przykryty białą pościelą. Mała szafka obok niego i stojak z zawieszonym na nim pojemnikiem z przezroczystym płynem, podłączonym do przezroczystej rurki, której koniec tkwił w zgięciu jego ręki. Dwa puste, zasłane łóżka stały jeszcze obok, a przy białym biurku siedziała ubrana na biało kobieta. Była odwrócona plecami i zajęta jakimiś papierami. Przymknął na powrót powieki i podniósł znowu. Obraz nie zniknął i nie zmienił się, doszedł zatem do przekonania, że to jest prawdziwy świat, że nie są to omamy i w końcu chyba wrócił do rzeczywistości – czymkolwiek by była. Chciał coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się jedynie niemal bezgłośny chrobot. Przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz. Struny głosowe jakby odnajdywały się w swojej roli i poczuł, że początkowy ból powoli ustępuje, a pozostaje tylko nieznośna suchość w gardle. Kolejna próba i tym razem usłyszał wyraźnie głos wydobywający się z jego ust.
- Gdzie jestem? – nie poznał swojego głosu. Nie znał go. Był obcy i niemal nieprzyjazny.
Kobieta odwróciła się, podeszła i położyła chłodną dłoń na jego czole. Czuł ten chłód i było to uczucie niemal przyjemne.
- O proszę – odezwała się cicho i uśmiechnęła się. – Wracamy do żywych. Zawołam lekarza.
Wyszła szybkim i energicznym krokiem przez otwarte drzwi. Odprowadził ją wzrokiem i nawet nie próbował protestować. Przymknął znów oczy i poczuł zadziwiającą przyjemność gwałtow-nie odchodzącego pieczenia. Tak jak człowiek, który zanurza się w gorącej wodzie i po pierwszym szoku niemal poparzenia, powoli przyzwyczaja się do temperatury. Usłyszał dźwięk zbliżających się kroków – nie miał pojęcia skąd wie, że to kroki – i otworzył oczy.
Przez drzwi wszedł wysoki mężczyzna – na oko około pięćdziesięcioletni, a tuż za nim kobieta, którą już widział. Jego twarz nie wyrażała kompletnie niczego, poza może jakimś niedopowiedzianym zmęczeniem. Podszedł całkiem blisko i jakoś przenikliwie spojrzał mu w oczy. Był ubrany w białe spodnie i biały krótki kitel, z kieszeni którego wystawały długopisy i okulary.
- Dzień dobry – odezwał się niskim, cichym głosem – jak pan się czuje?
- Nie wiem – odpowiedział i wciąż tłukło mu się w głowie, że nie zna głosu, który wydobywa się z jego ust. – Gdzie jestem?
- Jest pan w szpitalu, przywiozło pana pogotowie. Bez dokumentów i bez świadomości. Znaleziono pana w parku na ławce, w letnim ubraniu, przy temperaturze plus 2 stopnie. Nie wiemy kim pan jest i skąd pan się tam wziął oraz dlaczego na taki ziąb bez ciepłego ubrania. Oczekujemy, że pan nam to powie.
W tym momencie wrócił do jego głowy obraz drzew i ławki oraz czerwonych rękawiczek. Sam nie wiedział dlaczego akurat te rękawiczki tak utkwiły w nim, ale jakoś tak właśnie się stało.
- Wie pan jak się pan nazywa? – kontynuował mężczyzna w bieli.
Pewnie że wiedział. Dziwne pytanie… Jak można nie znać swojego nazwiska..?
- Oczywiście, że wiem – odpowiedział i natychmiast zrozumiał, że ta oczywistość jest tylko iluzoryczna. Ciemność bowiem, która oplatała jego zmysły, zaczynała się tuż za wspomnieniem parku i czerwonych rękawiczek. – Nie… – wyszeptał – nie wiem…
- Zatem wracamy do punktu wyjścia – odwrócił się do kobiety – proszę powiadomić policję. Może mają w swoich bazach coś o kimś zaginionym czy poszukiwanym – spojrzał znów w jego oczy, jakoś tak z troską graniczącą ze zmartwieniem – Kompletnie nic pan nie pamięta?
- Nie… nic… zupełnie nic… czarna dziura…. – westchnął cicho – czy ja mogę wstać, czy muszę cały czas leżeć?
- Wolałbym, żeby pan odpoczywał. No i nie wiemy jak to się może skończyć. Proszę jeszcze z godzinę poleżeć, a potem spróbujemy wstać. Ale niech pan tego nie robi sam, poprosi pan siostrę o towarzystwo, dobrze?
- Dobrze, dziękuję – czuł jakąś wdzięczność do tego człowieka, bowiem wyczuwał podświadomie, że jest po prostu zwyczajnie życzliwy.
Po chwili został sam. Sam ze sobą, ze swoją niewiedzą, ze swoim nierozumieniem. Sam z czarną dziurą niepamięci w jego głowie. Sam z nieznajomością zarówno przeszłości jak i przyszłości i – co chyba równie było dla niego straszne – niewiedzą teraźniejszości. Rozumiał bowiem słowo „szpital”, rozumiał, że rozmawiał z lekarzem. Niemniej jego byt jako taki nie był dla niego pojętym w jakikolwiek sposób. Jego istnienie potwierdzały zmysły, świat istniejący dawał o sobie znać w rozmaity sposób, ale źródła swojego (i świata) istnienia nie pojmował w żadnym stopniu, ani w żaden sposób. Wiedział, że jest, choć nie wiedział kim, wiedział, że funkcjonuje w jakiejś rzeczywistości, ale nie podejrzewał nawet ani w jakiej, ani kiedy. Umiejscowienie w jakimkolwiek czasie i ja-kiejkolwiek przestrzeni – choć dostrzegalne – przekraczało jego możliwości percepcyjne. Męka niewiedzy, cierpienie nieświadomości i ból jakiegoś nieistnienia w jakiejkolwiek ogarnialnej rzeczywistości, powodowały nie tylko przerażenie – sprawiały, że wizja wiecznego niebytu świadomości owładnęła nim rozpaczą pełną ciemności i głębokiej jakiejś otchłani.
Zasypiał powoli, a raczej zapadał się w bezprzytomność. Ostatnia myśl, jaka przebiegła mu przez głowę, to nadzieja, że obudzi się z pamięcią i istnieniem – nie tylko fizycznym. Świat powoli odpływał i zamazywał się, jakby tracił ostrość. Odgłosy, których i tak było niewiele, cichły z wolna i mroczniały, tak jak obrazy wokół niego.
Kiedy otworzył oczy było ciemno. Tylko przez otwarte drzwi wpadało słabe światło, które nie oświetlało pomieszczenia, w którym się znajdował. Jednak w końcu oczy przyzwyczaiły się do mroku i powoli zaczął dostrzegać szczegóły. Nie było nikogo oprócz niego, do jego ręki nie było już podłączone nic. Bardzo szybko przypomniał sobie, że jest w szpitalu i swoją rozmowę z lekarzem. Pamiętał też park i czerwone rękawiczki kobiety w niebieskiej kurtce. Pamiętał również zimno i strach. I to było wszystko, co sobie uświadamiał, nie miał w głowie niczego poza granicą obrazu parku. Nadzieja zatem prysła jak rozsypująca się w powietrzu mydlana bańka, nadal nie miał pojęcia kim jest i skąd się wziął. Ze zdziwieniem niejakim zauważył jednak, że powoli przyzwyczaja się do myśli, która jeszcze nie tak dawno napawała go lękiem – do myśli, że narodził się dla świata… właśnie – kiedy? Nie wiedział ile czasu jest w tym szpitalu, ile czasu minęło od jego przebudzenia na ławce w parku. Myśl, aby się tego dowiedzieć, na tą chwilę stała się jakąś dziwną obsesją, jakimś niezwykłym, gorącym pragnieniem. Z jakiegoś powodu bowiem, najmocniej jak umiał, zapragnął dowiedzieć się chociaż tych szczątkowych informacji o sobie, aby – w swojej być może naiwności – choć odrobinę poznać siebie i zagadkę swojego istnienia. W jednej chwili uświadomił sobie, że tyle myśli jednocześnie przebiega przez jego głowę, tyle pytań naraz i tak mało jednocześnie odpowiedzi. Postanowił zatem nieco uporządkować swoją jaźń, ogarnąć setki elektrycznych impulsów, które przeskakiwały w jednej chwili jego zmącony umysł. Powoli uniósł się na łokciu, powoli odsunął przykrywającą go pościel, powoli opuścił nogi na podłogę.
Stopy dotknęły chłodnego podłoża, ale nie był to chłód nieprzyjemny. Raczej nawet orzeźwiający i ku swemu zadziwieniu pojął, że odczuwanie fizycznych impulsów sprawia mu jakąś dziecinną radość, jakby na nowo uczył się działań i percepcji świata. Zawahał się przez chwilę, poczym zebrał się w sobie i spróbował wstać. Czuł drżenie nóg i niezwykłą jakąś ich słabość, ale przytrzymał się krawędzi łóżka i zwolna zaczął odczuwać jak do jego kończyn wraca życie. Po chwili już przestały drżeć i odważył się puścić łóżko i zrobić kilka kroków w stronę uchylonych drzwi. Był to odcinek kilku zaledwie metrów, ale dojście tam i oparcie się o framugę spowodowało, że jego oddech gwałtownie przyspieszył, a w głowie poczuł zawroty. Zatrzymał się w drzwiach i długą chwilę odpoczywał. Oddech wyrównał się, świat przestał szaleńczo wirować. Teraz dopiero dostrzegł długi korytarz, którego mrok rozświetlały nieliczne i niewielkie lampki pod sufitem. Po obu jego stronach zobaczył drzwi, z których większość była lekko uchylona. Na końcu korytarza światła było więcej – wyraźnie widział coś na kształt wysokiej sklepowej lady, ale szczegółów nie dostrzegał, jedynie to światło wydobywające się jakby z głębi i oświetlające podłogę i niewielki kawałek ścian. Powoli, krok za krokiem, opierając się o ścianę – w zasadzie sunąc po niej – ruszył w tamtym kierunku, starając się omijać jakoś kolejne drzwi.
Ciąg dalszy nastąpi...