Odcinek trzynasty MIRAŻE -Jacek Piecuch 11-07-2019r.

        
  Bezgłośnie pokiwała głową. Czarne myśli, coraz czarniejsze, podchodziły natarczywie pod jej świadomość, ale wiedziała, że nie ma teraz ani czasu, ani możliwości na roztkliwianie się. Zebrała w sobie całą moc, jaką tylko była w stanie z siebie wykrzesać i podniosła się z ziemi. Żołnierze siedzieli już w pojazdach i najwyraźniej czekali tylko na rozkaz wyjazdu. Ruszyli i po kilku minutach minęli ostatnie zabudowania. Jechali szybciej niż dotąd, najwyraźniej spiesząc się do celu, którego nawet pewnie jeszcze nie znali. Komendant nie odwracając głowy od drogi sięgnął za siedzenie samochodu i podał jej bez słowa karabin i kilka magazynków. Automatycznie, bezmyślnie sprawdziła kałasznikowa, upewniła się, że magazynki są pełne amunicji i poczuła się trochę pewniej, ściskając w dłoniach zimną lufę karabinu. 

          - To dobra broń – powiedział nie odrywając wzroku od drogi – sporo ze mną przeszła…

          - Dziękuję – zrozumiała, że oddał jej swój karabin – a pan? Czym będzie pan walczył?

          - Mam z tyłu cały arsenał – odpowiedział – łącznie z granatnikami. Lepiej, żebyś miała pewną broń, która nie zawiedzie w chwili potrzeby.

          Pokiwała głową i nie zadawała więcej pytań. Czuła wdzięczność wobec tego człowieka, który jeszcze nie tak dawno wydawał jej się oschły i szorstki. Wiedziała, że troszczy się i o nią i o swoich ludzi i była pewna, że zrobi wszystko co w jego mocy, żeby wszyscy szczęśliwie dotarli do celu, gdziekolwiek on by się znajdował i jakkolwiek daleko by do niego jeszcze było. Pustynia przesuwała się za szybą auta, monotonny krajobraz zaczął ją usypiać… Powoli zbliżał się wieczór, powoli zapadał zmrok, a kolumna posuwała się na wschód, coraz bardziej – jak jej się zdawało – oddalając się od śmierci i pożogi.

          Nie wiedziała co wyrwało ją z drzemki. Czy był to jakiś nieokreślony niepokój, czy jakiś gwałtowniejszy wstrząs samochodu na wyboistej drodze, może jakiś głośniejszy odgłos… Była noc, jedyne co widziała, to oświetloną reflektorami drogę i światła ciężarówki, która jechał przed nimi. Poczuła, że jej dłonie kurczowo zaciskają się na zimnej lufie karabinu, jakby podświadomie bała się wypuścić go z rąk kiedy zasnęła. Rozluźniła ten uścisk, bo zaczęły ją boleć palce, spojrzała na komendanta. Miał skupioną twarz, co słabo było widać w świetle odbijających się od drogi reflektorów.

          - Zdrzemnęłam się…

          - Zauważyłem – odpowiedział nie patrząc na nią. – To dobrze, trochę odpoczęłaś.

          - Gdzie jesteśmy?

          - Nic ci to nie powie. Jeśli nic się nie wydarzy, to o świcie powinniśmy dotrzeć do bazy wojskowej… o ile istnieje…

          Nie wiedziała co odpowiedzieć na te słowa. Zabrzmiały tak, jakby ostatnia nadzieja powoli umierała i jakby resztki optymizmu odchodziły w niepamięć. Ona sama była już w zasadzie pogodzona z losem, zdanie „co ma być to będzie”, przelatywało jej przez głowę już tyle razy, że niemal przestała wierzyć, że ma jakikolwiek wpływ na cokolwiek. Wpatrywała się w ciemność za oknem samochodu, jakby w niej szukając odpowiedzi na pytania, których nie miała odwagi zadać nawet samej sobie. Tak naprawdę, to nawet nie wiedziała już ile czasu minęło od jej wyjazdu z kraju – trzy miesiące? Pół roku? Nawet nie próbowała tego liczyć, zakładając, że dowie się wreszcie od kogoś jaki jest dzień tygodnia, miesiąca… którego miesiąca… Od kogoś, kto będzie to wiedział na pewno i będzie w stanie mu uwierzyć.

          - Jak pan myśli..? – zapytała nie odwracając wzroku od gęstej nocy za szybą – Jak pan myśli..?

          - Ale o czym? – powiedział to takim tonem, jak by doskonale wiedział o co pyta, a tylko nie bardzo chciał na to pytanie odpowiedzieć.

          - No… co zastaniemy na miejscu?

           - Nie myślę. Jak dotrzemy na miejsce, to będziemy wiedzieć.

          - Jak dotrzemy…

          - Tak. Jak dotrzemy – mogło to równie dobrze znaczyć „kiedy dotrzemy” jak i „jeśli dotrzemy”.

          Nie pytała o nic więcej. Mrok nocy zaczął powoli rzednąć, szarzeć, przed nimi powoli wstawał dzień. Daleko na horyzoncie dostrzegła jakiś punkt, który – im bardziej się zbliżali – tym bardziej rósł i zmieniał się w wyraźnie widoczne zabudowania.

          - Dojeżdżamy na miejsce – powiedział komendant – za chwilę okaże się co zastaniemy.

          Baza istniała i była wciąż obsadzona przez wojsko. Zrozumiała to od razu, kiedy zatrzymali się przed zasiekami z drutu kolczastego, które – w miejscu gdzie przecinała je droga – miały postać drewnianego szlabanu, obok którego zobaczyła wysoką stertę worków z piaskiem, zza której widać było lufę karabinu maszynowego. Wyszedł do nich żołnierz uzbrojony po żeby, w pełnym ekwipunku wojennym. Zamienił kilka słów z komendantem, obejrzał jego dokumenty i gestem ręki nakazał podnieść szlaban. Mijali kolejne rzędy zasieków, kolejne stanowiska bojowe z worków z piaskiem i po kilkuset metrach wjechali za wysokie betonowe ogrodzenie, przez stalową bramę, między kilka niezbyt wysokich budynków. Kolumna zatrzymała się i komendant wysiadł z samochodu.

          - Nie waż się wychodzić – powiedział groźnym tonem – dopóki cię nie zawołam, jasne?

           - Jasne – pokiwała głową i rozejrzała się.

          Zauważyła, że budynki bardziej przypominają bunkry niż zwykłe zabudowania. Miały bardzo grube mury, co wyraźnie było widać w miejscach, gdzie znajdowały się małe okienka. Były – najprawdopodobniej – betonowe, pomalowane w szarozielonkawe plamy. W kilku miejscach ogrodzenia widziała wieżyczki, na szczycie których, przy karabinach maszynowych znajdowało się po dwóch- trzech żołnierzy, nieustannie obserwujących teren wokół bazy. Spostrzegła też wysoki maszt, zbudowany ze stalowych elementów, na szczycie którego zamontowana była antena. Trochę ją to podniosło na duchu, bo spodziewała się – przynajmniej – jakichś wieści o sytuacji. Żołnierze wysiedli z pojazdów, ale – co ją zaskoczyło – nikt z miejscowych nie pokazał się w pobliżu ich kolumny. Po kilku minutach w drzwiach jednego z budynków pojawiła się sylwetka komendanta.

          - Zostaw broń i chodź –zawołał.

          Wysiadła z samochodu i poszła w jego stronę. Weszła za nim do środka i zobaczyła, że – jak jej się wcześniej zdawało – betonowe mury były bardzo grube, a w środku panował chłód. Znalazła się w niewielkim pomieszczeniu, gdzie ledwie dobiegało światło z małego okienka pod sufitem, na którym zamontowana była jarzeniowa lampa. Obok komendanta stał mężczyzna w wojskowym mundurze, który patrzył na nią nieufnie, ale podszedł i po europejsku wyciągnął rękę, którą uścisnęła.

          - To jest tutejszy dowódca – powiedział komendant. – Nie zna angielskiego, ale może dacie radę dogadać się po arabsku, a jak nie, to będę tłumaczył.

          - Dobrze – odpowiedziała po angielsku i po arabsku zwróciła się do dowódcy – dzień dobry, mam nadzieję, że mój arabski będzie wystarczająco zrozumiały.

          - Dzień dobry – odpowiedział – bardzo dobrze mówisz naszym językiem.

          - Dziękuję – spróbowała się uśmiechnąć – czy dowiem się cokolwiek o sytuacji?

          - Dowiesz się tyle ile możesz się dowiedzieć – odrzekł „jej” komendant. – Nie mam zbyt dobrych wieści – mówił po arabsku, aby i miejscowy dowódca rozumiał o czym mówią. – Od dwóch tygodni nie mają łączności, a trzy dni temu powinien wrócić konwój, który pojechał po zapasy. Paliwa do agregatów starczy jeszcze na dwa tygodnie, na szczęście mają wystarczająco dużo amunicji, ale z jedzeniem jest nienajlepiej. Szczęśliwie my zabraliśmy wszystkie swoje zapasy prowiantu i to powinno starczyć na jakiś czas. Mają swoją studnię, więc wody nie brakuje. To wszystko co powinnaś wiedzieć. Czy zrozumiałaś wszystko co powiedziałem?

          - Tak, zrozumiałam – pokiwała głową. – Zrozumiałam też sporo z tego czego pan nie powiedział.

          - Domyśliłem się. Zatem wiesz, że sytuacja nie jest dobra.

          - Nie jest. Zostajemy tu na dłużej?

          - Tego jeszcze nie wiem. Przedyskutujemy to i na pewno jakiś czas odpoczniemy. Tak jak powiedziałem ci niedawno, istnieje już coś takiego jak linia frontu i znajdujemy się poza nią, na wrogim terenie. Atak na tę bazę, to tylko kwestia czasu, powinnaś o tym wiedzieć.

          Pokiwała głową z westchnieniem. To nie były dobre wieści, to były wręcz wieści bardzo złe. Miała świadomość, że nawet mimo pozornej potęgi tej bazy, jej zniszczenie było całkowicie realne w przypadku oblężenia i zmasowanych ataków. Brak jedzenia i paliwa do agregatów byłyby powodem krótkiej obrony i niechybnej klęski. Wojskowi coś mówili do siebie cichym głosem, nie próbowała nawet tego dosłyszeć i zrozumieć, zajęta swoimi myślami.

          - Proszę ze mną – powiedział głośniej miejscowy dowódca i ręką wskazał na drzwi.

          Wyszli znów na zewnątrz i poczuła znów uderzenie upalnego, suchego powietrza. Zatrzymali się na chwilę na środku placu, komendant wydał kilka poleceń swoim żołnierzom, którzy zaczęli wypakowywać skrzynie z prowiantem, a dowódca bazy wskazał miejsce, gdzie mają to umieścić, jednocześnie przywołując swoich żołnierzy do pomocy. Potem cała trójka ruszyła w stronę innego budynku. Weszli do ciemnego korytarza i przez otwarte drzwi do pomieszczenia, w którym było niemal całkiem ciemno, tylko przez mały otwór pod sufitem wpadał snop przedpołudniowego światła. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do mroku, zauważyła człowieka siedzącego na drewnianej pryczy. Miał długie, dawno nie myte prawdopodobnie, włosy i długą brodę. Ubrany był w coś, co kiedyś mogło być mundurem, a teraz było postrzępione i podarte. Nie zareagował na ich pojawienie się, niewidzącymi oczami wpatrywał się w ścianę, a raczej gdzieś daleko poza nią… Monika poczuła, że cała drży. Powoli podeszła bardzo blisko i przykucnęła przy nim. Nie znała tej ogorzałej, pociemniałej twarzy, okolonej dawno nie tkniętym zarostem, ale w pustych, niebieskich oczach dostrzegła coś tak znajomego, że poczuła łzy napływające jej do oczu.

          - Tato… – szepnęła po polsku, a mężczyzna odwrócił zwolna głowę w jej stronę i widziała w tych niebieskich oczach, że niczego nie wie, niczego nie rozumie, że go tu nie ma.

          - Przywieźli go tutaj tydzień temu – usłyszała za plecami głos komendanta. – Nie wiedzą kim jest i skąd się wziął. Nic nie mówi i chyba niczego nie pamięta, ale jest Europejczykiem. To… on?

          - Tak – odpowiedziała wstając – to mój ojciec… ale mnie nie poznaje…

          - Nikogo nie rozpoznaje, niczego nie rozumie – wtrącił się miejscowy dowódca. – Wiemy tylko tyle, że nie jest stąd i że jest… był żołnierzem. Nie mogliśmy nikogo powiadomić, bo nie ma łączności.

          - Rozumiem – odpowiedziała już pewniejszym głosem. – Co teraz?

          - Nie wiem… Pewnie to samo z nim się stanie co z nami. Albo przetrwamy wszyscy, albo nie…

          Zabrzmiało to złowieszczo. Monika znów poczuła dreszcz na całym ciele i nie był to dreszcz wywołany chłodem betonowego bunkra. Był to dreszcz spowodowany nagłą świadomością niepewności, która po raz kolejny do niej dotarła wraz ze słowami żołnierza, który wiedział – była tego pewna – co mówi.

      XVIII

          - Zostaliśmy tam – Monika mówiła cichym głosem. – Początkowo mieliśmy być dzień lub dwa, żeby nabrać sił i zaplanować… może dowiedzieć się czegoś o sytuacji, może liczyć na powrót konwoju z zapasami… A okazało się… Zajęłam się nim tak jak mogłam i jak potrafiłam, czekając na dalszą drogę. Poprosiłam o coś, czym mogłabym go ogolić, ostrzyc… Pomogli mi we wszystkim… Kiedy zaczął przypominać człowieka – uśmiechnęła się lekko, ale jakoś smutno – zaczął też w końcu przypominać mojego ojca…

          - Dla mnie to czarna dziura – wtrącił Wojciech – czarna dziura z nielicznymi przebłyskami światła, z nielicznymi wspomnieniami… Tak naprawdę, to wszystkiego dowiedziałem się od Moniki, dużo później… Dużo później…

          - To wszystko brzmi jak fikcja literacka – powiedział Krzysztof kręcąc głową – jakby jakiś szalony fotograf nagle postanowił przelać na papier swoje obrazy, te powstałe i te nieistniejące, swoje wizje, swoje rojenia… To jest po prostu niewiarygodne…

          - Dzisiaj, poniekąd, i ja tak to widzę – odpowiedziała Monika. – Wtedy było to raczej koszmarem… A niewiarygodne wydaje mi się dotąd… Czasem budzę się w nocy i nie wiem czy za chwilę nie wpadnie ktoś z krzykiem i nasłuchuję… Czy nie słychać świstu kul, czy nie słychać jęków rannych i umierających ludzi…

          Było jesienne popołudnie, późne popołudnie, powoli zaczęło się robić szaro, góry za oknem powoli spowijały się jesienną mgłą i nikły w zapadającym zwolna mroku. Nikt z nich nie zauważył, że minęła już przeszło doba, odkąd cały świat nagle przewrócił się do góry nogami.

          - Na pewno, jak zwykle – Monika niespodziewanie uśmiechnęła się – nie masz nic w domu do jedzenia…

           - Oczywiście – teraz i Krzysztof lekko się rozchmurzył. – Miałem iść na zakupy… ale to było… wczoraj – raptem na moment odzyskał rachubę czasu. – Sklep jest jakieś 2 kilometry stąd, przy drodze – podniósł się, jakby chciał wychodzić po sprawunki.

          - Siedź – Wojciech też się podniósł – ja podjadę do sklepu, a wy rozmawiajcie… Nie widzieliście się… jakiś czas… a ja słyszałem tę historię setki razy…

          - A na dodatek – przerwała mu Monika z błyskiem w oczach – nie chcesz po raz tysięczny się wzruszać. Dobrze, tak będzie dobrze… Wojciech westchnął głęboko i spojrzał na Krzysztofa, jakby szukając u niego ratunku, albo przynajmniej zrozumienia.

          - Potrafi być wredna… – rzekł jakimś takim czułym głosem, pełnym ciepła i dobroci, całkowicie zaprzeczającym temu co powiedział.

          - W genach to mam, a z genami nie wygrasz – Monika filuternie spojrzała na ojca. – Idź już, bo sklep ci zamkną, to nie hipermarket w wielkim mieście, tylko wiejski sklepik, mijaliśmy go po drodze. I papierosy kup.

          - Nie powinnaś palić – niemal jednocześnie powiedzieli to i Krzysztof i Wojciech.

          - Wiem. Idź już, tatku i przywieź coś pysznego – uśmiechnęła się znów. – I nie zapomnij o papierosach.

          Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Monika utkwiła wzrok w oczach Krzysztofa. Na twarzy miała jakiś dziwny wyraz skupienia, może niepokoju… Jej ciemnobrązowe oczy patrzyły jakoś pytająco, jakby dopiero teraz, kiedy zostali sami, mogła zadać to pytanie, które chciała zadać od tylu lat.

          - Posłuchaj… – zaczęła jakoś ostrożnie jakby – teraz możesz mi powiedzieć wszystko. Możesz mi nawrzucać, możesz mnie sprzeklinać… zrozumiem… Także za to, że nawet kiedy, w pewnym sensie, wróciłam, to nadal się nie odzywałam, nie szukałam cię, poświęcając cały czas ojcu… chciałam, żebyśmy cię odnaleźli wtedy, kiedy wszyscy troje będziemy na to gotowi.

          Spojrzał na nią z czułością, wzrokiem pełnym tego wszystkiego, za czym tęsknił przez tak długi czas, szukając w jej oczach dokładnie tego samego i – z radością – znajdując to na dnie jej spojrzenia.

          - Misiu… Mój misiu – nie bardzo wiedział jak to powiedzieć – dobrze, że jesteś… – to było jedyne zdanie, które przyszło mu do głowy, a jakie zawierało to wszystko co tkwiło w nim w środku.

          - Wiedziałam! – rozpromieniła się i na jej twarzy widać było wyraźnie tyle radości, ile tylko może zmieścić się na twarzy kogoś, kto tęsknił całymi latami. – Wiedziałam, że tak właśnie powiesz, albo jakoś podobnie. Wiedziałam, że jesteś w porządku – przymknęła jedno oko z łobuzerskim uśmieszkiem.

          - Nic jędzowatości z ciebie nie wyparowało przez ten cały czas – teraz i on pozwolił sobie na drobny przytyk.

          - Ale właśnie, między innymi, za to mnie kochasz – śmiała się bezczelnie.

          - Ech… Słów mi brakuje do ciebie…

          Jakoś tak się stało, że atmosfera zrobiła się lżejsza, na moment smutki, złe wspomnienia, czarne myśli gdzieś uleciały, choć oboje mieli świadomość tego, że one muszą powrócić, że nie da się nie dokończyć jej opowieści, że musi ona wybrzmieć do końca, jakkolwiek smutno i boleśnie miałaby dalej brzmieć. Ale ta krótka chwila, te krótkie kilka minut były dla nich obojga bezcenne, były czasem, kiedy czuli, że nie wydarzyło się to, co się wydarzyło, że nie bolało to co zabolało, że nie popłynęły łzy, które płynęły.

          - Ojciec się mocno wzrusza, kiedy to wszystko słyszy, choć słyszał już tyle razy – Monika wciąż miała uśmiech na ustach, ale w jej oczach znów zapadła ciemność.

           - Nie dziwi mnie to… A podejrzewam, że to co usłyszałem do tej pory, to jeszcze nie jest wszystko, co może… wzruszać…

          - No tak… Dobrze podejrzewasz – uśmiech na jej twarzy ustąpił miejsca dziwnemu grymasowi, jakby nieznośnego bólu, jakby nagłego skurczu… jakby nagle wróciło wszystko, o czym chciałaby zapomnieć, a o czym zapomnieć się nie da.

           Nabrała powietrza, jakby miała za chwilę rzucić się na głęboką wodę i po sekundzie głośno je wypuściła. Wyjęła z paczki ostatniego papierosa, ze spojrzeniem, które mówiło „mam nadzieję, że ojciec nie zapomni”, zapaliła i jej wzrok znów uciekł gdzieś poza ściany mieszkania, poza te góry, ogarnięte już wieczornym mrokiem, poza tą rzeczywistość, w której teraz była, poza ten czas i to miejsce.

          - Komendant postanowił, że zostaniemy w tej bazie jeszcze trzy dni – podjęła opowieść. – Nie wiem czemu akurat tyle sobie umyślił, ale on nigdy się z niczego nie tłumaczył i nie musiał tego robić. Zapewne miał po temu powody, a ja nie wnikałam… Zorganizował mi prowizoryczne legowisko w tym pomieszczeniu, w którym był ojciec, żebym mogła przy nim być cały czas… Ale wszystko potoczyło się inaczej... Atak na bazę nastąpił już następnego dnia. Wiedzieliśmy, że ani do nas nie dotrze już żaden konwój, ani że nie możemy liczyć na żadną odsiecz, bo nie mieliśmy łączności , a baza znajdowała się na wrogim terytorium. Zaatakowali nas wściekle ogniem z moździerzy i granatników, otoczyli ze wszystkich stron… Dzieliłam czas między opieką nad ojcem, a opatrywaniem rannych, a w końcu… pomocą w grzebaniu martwych… Spotkałam się po raz kolejny ze śmiercią, tym razem ze śmiercią, która była bardzo bardzo blisko… Przyszła pod postacią huku, ognia, sypiącego się pyłu i żołnierzy umierających na moich rękach…

          Zadusiła papierosa tak gwałtownie, jakby tym gestem chciała odgonić, albo zabić wspomnienia. Wargi miała zaciśnięte, aż zsiniałe od tego. W oczach nie było już ani śladu tego ciepła, które miała jeszcze kilka minut temu.

          - Zapasy amunicji były wystarczające, a prowiant… ci co ginęli nie jedli, więc jakoś starczało przez jakiś czas… Potem dowódca zaczął ograniczać racje… Oblegali nas niemal miesiąc… Ginęli, ale na ich miejsce przybywali następni… Walczyłam z nimi ramię w ramię… Nie wiem czy i ilu ludzi zabiłam… Strzelałam, ale czy celnie, czy skutecznie…? Nie myślałam o tym… Dopiero potem, kiedy to się skończyło… kiedy wyjechałam z tego kraju… dopiero wtedy śmierć przyszła do mnie pod inną postacią… Pod postacią ludzi, do których strzelałam i których, z pewnością, przynajmniej ciężko raniłam… Wtedy to wszystko było potwornością, a potem stało się przekleństwem…

          Urwała jakby w połowie myśli, bo drzwi trzasnęły i wrócił Wojciech objuczony zakupami. Jej opowieść pozostała niejako w zawieszeniu i Krzysztof zbierał się do szykowania jakiegoś jedzenia, ale Monika poprosiła, żeby wrócił i sama zajęła się posiłkiem.

          - Teraz zaczynam rozumieć co miałeś na myśli mówiąc o niej jako o aniele stróżu…

          - Tak – odpowiedział Wojciech – nie tylko tam, ale i wcześniej, zanim tam przyjechała i później, kiedy już wyjechaliśmy z tego kraju, troszczyła się o mnie jak prawdziwy anioł. A ja… w pewnym sensie byłem jej aniołem stróżem, bo dopóki miałem świadomość, dopóty moje myśli wciąż do niej biegły… i do żony, która…

          Urwał w pół zdania, a Krzysztof nie dopytywał, bo wiedział. Milczeli przez jakiś czas, trwała cisza, zakłócana tylko szczękiem naczyń i sztućców, sykiem gazu i krokami Moniki, która krzątała się w tej części mieszkania, która służyła za kuchnię. Wróciła do nich po kilkunastu minutach, postawiła na stoliku talerz z wielkim stosem kanapek i kubki z herbatą.

          - Nic się nie zmieniło – uśmiechnęła się – masz wszystko tak samo poukładane w kuchni jak w tamtym mieszkaniu.

          - Wiesz, że jestem staroświecki – odparł Krzysztof – jak się do czegoś przyzwyczaję, to mi to zostaje na zawsze.

           - Wiem. Ale to dobrze, nie musiałam bardzo szukać wszystkiego w kuchni.

           - Ogólnie… chyba niewiele się zmieniłem… postarzałem się, stetryczałem… może zdziwaczałem jeszcze bardziej…

          - Nie ma tragedii – odpowiedziała, przymrużając jedno oko – spodziewałam się czegoś gorszego.

          - Oj… już zaczynasz… Ty się za to nie zmieniłaś w ogóle…

           Mylisz się – odpowiedziała i Krzysztof już wiedział, że za chwilę jej opowieść potoczy się dalej. Jej głos znów stał się o ton niższy i brzmiał metalicznie.

          – Nic nie zostało z tej Moniki, którą znałeś. Nic, kompletnie nic. Może zewnętrzna powłoka jedynie…

          - Jędzowata jesteś tak jak byłaś – próbował żartować, przełykając ostatnie kęsy.

          - To maska – powiedział Wojciech – to tylko maska, która przykrywa prawdziwe oblicze.

          Monika w żaden sposób tego nie skomentowała. Raczej zdawało się, że próbuje tego nie słyszeć. Raczej robiła wrażenie zamkniętej gdzieś bardzo głęboko w sobie, jakby od nowa przeżywała, jakby znów tam była, jakby znowu śmierć zaglądała w jej oczy. Mało jadał, ledwie skubnęła kawałek kanapki, a wzrok miała cały czas jakby nieobecny.

          - Wdarli się do bazy kiedy akurat byłam przy ojcu. Spodziewałam się tego w każdej chwili, bo sforsowali już kolejne rzędy zasieków i byli coraz bliżej, a moździerze i granatniki zrobiły spustoszenie w, wydawać by się mogło, twierdzy nie do zdobycia. Wpadli do środka z krzykiem i szaleństwem w oczach, wywlekli mnie i ojca na plac i wtedy zobaczyłam garstkę ocalałych żołnierzy, zbitą w grupę, powiązanych sznurami… Na maszcie łopotała już czarna flaga z jakimś napisem, którego nie mogłam odczytać, bo wiatr powiewał nią gwałtownie… Byli jednocześnie wściekli i jednocześnie szaleńczo jakoś triumfalni, po miesiącu oblężenia. Ojciec kompletnie nie wiedział co się wokół niego dzieje, ja byłam śmiertelnie przerażona… Związali nam ręce z tyłu i szeptem naradzali się, prawdopodobnie, co z nami zrobić, bo chyba nie spodziewali się zastać w bazie kogoś jeszcze oprócz żołnierzy. W końcu chyba postanowili, że ktoś ważniejszy podejmie decyzję o naszym losie, bo związanych wepchnęli nas na ciężarówkę i po chwili odjechaliśmy. Oddalaliśmy się i widziałam jak po kolei zabijają ocalałych żołnierzy… Płakałam i mówiłam do ojca jakieś nieskładne słowa… Potem zawiązali nam oczy…

      XIX

          Nie wiedziała ile dni minęło odkąd przyjechali do tej wioski, położonej gdzieś w samym środku pustyni. Razem z ojcem siedzieli zamknięci w jakimś domu, w pomieszczeniu z jednym malutkim okienkiem, przez które widać było tylko pustynię. Mijały dni i noce, może trzy, może pięć… przestała liczyć… Jedyny kontakt z ludźmi mieli tylko wtedy, kiedy przychodziła jakaś kobieta i w towarzystwie uzbrojonego, zamaskowanego mężczyzny przynosiła im jedzenie i wodę. Każda próba porozumienia się z nimi kończyła się krzykiem, a nierzadko spoliczkowaniem. Ojciec nadal był kompletnie bez kontaktu, czasem tylko w jego oczach pojawiał się jakiś dziwny błysk, jakby przerażenia, jakby już był kiedyś w takim lub podobnym miejscu i bał się tego, co może nastąpić w każdej chwili, cokolwiek by to było.

          Może minął już tydzień, może jeszcze nie… Nie wiedziała ile dni… Wszystkie były do siebie podobne, wciąż ten sam strach, ten sam niepokój, to samo przerażenie przy każdym dźwięku dochodzącym z zewnątrz. Wiedziała, że była to wioska pozostająca w rękach rebeliantów, ale domyślała się też, że nie jest to jakaś stała ich baza, a raczej tylko miejsce, w którym przebywają od czasu do czasu, pozostawiając tu jedynie kilku uzbrojonych ludzi. Być może mieli tu jakieś swoje zaplecze, może magazyny… nie wiedziała tego na pewno. Jednak nie słyszała ani wydawanych rozkazów, ani jakichś głośniejszych wydarzeń i właśnie to był powód, że tliła się w niej jakaś resztka nadziei. Może było to siedem dni, może osiem… nie wiedziała. Ale tego dnia właśnie uzbrojony mężczyzna z zasłoniętą twarzą przyszedł sam i krzykiem nakazał jej wychodzić. Rozumiała co wrzeszczał, ale nie dawała po sobie poznać, że zna ich język, pozwoliła mu się tylko domyślić, że w jakiś sposób zrozumiała co jej nakazywał krzykiem i gestami rąk.

          - Niedługo wrócę – powiedziała do ojca po polsku, choć wiedziała przecież, że nie rozumie co mówi, że wciąż nie wie gdzie jest i kim ona jest.

          Mężczyzna popędzał ją, a kiedy przechodziła koło niego, szturchnął ją kolbą karabinu. Omal się nie przewróciła, ale utrzymała równowagę, czując tylko ból pleców. Oślepiło ją słońce po długim pobycie w mrocznym pomieszczeniu. Kiedy tu przyjechali, odsłonili im oczy i rozwiązali ręce dopiero wewnątrz i teraz wreszcie, kiedy oczy przyzwyczaiły się do jasności dnia, mogła zobaczyć gdzie się znajdują. Była to mała wioska, zaledwie kilka budynków z suszonej na słońcu cegły. Kilkanaścioro wieśniaków przyglądało jej się z zaciekawieniem, kilku uzbrojonych zamaskowanych mężczyzn stało obok terenowego samochodu z umieszonym na nim karabinem maszynowym dużego kalibru. Kilku innych dostrzegła koło jednego z budynków i właśnie tam popchnął ją człowiek, który wyprowadził ją z celi, jak w myślach nazywała miejsce gdzie przebywała wraz z ojcem. Znowu trącił ją kolbą w plecy i wtedy już nie wytrzymała. Odwróciła się do niego gwałtownie i spojrzał mu w oczy takim wzrokiem, jakby miała za chwilę go rozszarpać na strzępy.

          - Jeszcze raz mnie uderzysz – syknęła po arabsku przez zaciśnięte zęby – jeszcze tylko raz… to wydrapię ci oczy.

          Znieruchomiał z zaskoczenia, niemal wrósł w piasek pod nogami, ale trwało to tylko moment, bo rozwścieczony tymi słowami podniósł karabin i chciał ją znów uderzyć, ale powstrzymał go krzyk jednego z mężczyzn stojących obok budynku, w stronę którego zmierzali. Widziała w jego zmrużonych złością oczach, że miał wielką ochotę zrobić jej krzywdę, jednak musiał czuć respekt przed kimś, kto go powstrzymał.

          - Nawet sobie nie wyobrażasz co ci zrobię, suko..! – szepnął tylko. – Jak tylko już nie będziesz potrzebna…

          - Spróbuj mnie tylko dotknąć – odpowiedziała takim samym wściekłym szeptem – a przysięgam, że pożałujesz dnia kiedy się urodziłeś..!

          Kilkanaście sekund wpatrywali się sobie w oczy, aż wreszcie ten sam głos nakazał im iść dalej. Odwróciła się bez słowa i poszła w jego kierunku, nie zwracając uwagi czy mężczyzna idzie za nią czy nie. Powoli, czując ból pleców przy każdym niemal kroku, podeszła do grupki ludzi, którzy stali obok wejścia do budynku.

          - Ta suka mnie obraziła – usłyszała za sobą. – Poderżnę jej gardło…

          - Milcz – przerwał mu jeden z mężczyzn. – Jak mogła cię obrazić, jak nie znasz jej języka?

          - Ona mówi naszym językiem. Utnę jej głowę…

          - To prawda? – mężczyzna zwrócił się do Moniki po angielsku. – Znasz nasz język?

          - Nie będę odpowiadała na żadne pytania, dopóki nie dowiem się dlaczego tu jestem, kim jesteście i czego od nas chcecie – odpowiedziała również po angielsku, choć doskonale wiedziała w czyich jest rękach.

          - Odważna jesteś – jej rozmówca robił wrażenie zaskoczonego – ale szybko przejdzie ci odwaga. Dopóki będziesz nam potrzebna, to będziesz żyła, a potem… – przerwał, znacząco patrząc jej w oczy. – Teraz wchodź do środka i lepiej odpowiadaj na pytania, bo będziesz umierać długo i boleśnie – miał w oczach coś takiego, że nie miała wątpliwości co do jego nad nią władzy.

          Posłusznie weszła do niskiego budynku. W środku prawie nie było sprzętów, tylko drewniana ławka i pokraczny drewniany stolik, zbity z kilku nieoheblowanych desek. Na ścianie wisiała taka sama czarna flaga jaką powiesili w zdobytej bazie. Wraz z nią weszło tam trzech mężczyzn, a ten, który z nią rozmawiał na zewnątrz, najpierw wierzchem dłoni uderzył ją w twarz, aż niemal upadła. Potem usiadł na ławce, a dwaj pozostali, trzymając karabiny w dłoniach, stanęli po obu jego stronach. Poczuła smak krwi w ustach i wściekłość.

          - To na początek, żebyś nie myślała, że możesz sobie na coś pozwolić – powiedział, a ona odniosła wrażenie, że była to demonstracja na potrzeby jego autorytetu wśród podwładnych.

          Stała na środku niewielkiej izby. Mężczyźni przyglądali jej się bacznie i poczuła, że delektują się swoją przewagą nad nią. Bała się. Była wściekła, ale jednocześnie bała się, wiedziała bowiem, że ludzie, którzy siedzieli naprzeciwko niej są nie tylko groźni, ale też – a może przede wszystkim – nieobliczalni, że zagrożenie z ich strony jest dla niej i dla ojca dalece większe niż to wszystko, co spotkało ją do tej pory. Najbardziej jednak bolesna była dla niej świadomość, że kiedy w końcu osiągnęła cel swoich poszukiwań, to wszystko może zostać zniweczone, że wszystkie trudy, jakie do tej pory musiała znosić mogą się okazać zupełnie niepotrzebne, ponieważ znalazła się w miejscu, skąd – być może – nie ma już powrotu.

          - Kim jesteś, skąd się wzięłaś w wojskowej bazie, kim jest człowiek, który jest z tobą? – zapytał mężczyzna, który robił wrażenie kogoś bardzo wysoko postawionego w ich hierarchii.

          Milczała. Nie wiedziała co odpowiedzieć, bała się, że cokolwiek powie, może się to okazać jeszcze większym niebezpieczeństwem. Mężczyzna wstał, podszedł do niej i znów uderzył ją w twarz. Tym razem nie zdołała utrzymać równowagi i upadła. Ciężko podniosła się, czuła, że ma łzy w oczach.

          - Jeśli będziesz milczeć, to nie osiągniesz niczego – mówił cały czas po angielsku. – A jeśli zaczniesz mówić, to masz szansę pożyć jeszcze jakiś czas.

          - Nie jestem żadnym szpiegiem – powiedziała cicho – do bazy trafiłam przez przypadek i nie zdążyłam wyjechać, bo zaatakowaliście ją. Szukałam ojca i znalazłam go. Chcemy spokojnie wrócić do kraju. Proszę, puśćcie nas, a obiecuję, że nikomu nie powiem o niczym.

          Podszedł do niej bardzo blisko. Widziała wyraźnie jego złe oczy i zrozumiała, że niczego nie osiągnie prośbami. Wbił w nią wzrok i dłuższą chwilę milczał, jakby zastanawiał się w jaki sposób najdobitniej uświadomić jej sytuację, w jakiej się znalazła.

          - Posłuchaj mnie uważnie – powiedział w końcu. – Jesteście w miejscu, z którego nikt nie wrócił. Nie wypuszczamy stąd nikogo, kto raz tu trafił. Ponadto znajdujecie się na środku pustyni i tak naprawdę, to nawet nie musimy was pilnować, bo nie macie szans na ucieczkę. Pieszo musielibyście wędrować kilka dni, bo tyle zajęłaby wam droga do najbliższego osiedla. Pustynia zabiłaby was w jeden dzień. Jedyna wasza szansa na przeżycie, to jeśli okaże się, że jesteście cokolwiek warci, czyli ktoś byłby gotów za was uwolnić kogoś z naszych ludzi. I, oczywiście, pod warunkiem, że będziesz grzecznie odpowiadać na pytania. Tylko wtedy jestem w stanie zapewnić cię, że człowiek, którego obraziłaś nie zabije cię za chwilę. Rozumiesz?

          - Rozumiem – spuściła głowę w poczuciu beznadziejności swojego położenia.

          - Więc pytam jeszcze raz – mówił wolno i dobitnie – kim jesteście, dla kogo pracujecie i kto was tu przysłał.

          - Nikt nas nie przysłał – odpowiedziała błagalnym tonem. – Mój ojciec zaginął w tym kraju jakiś czas temu, a ja go szukałam i znalazłam. Jest chory, niczego nie rozumie, nawet nie wie gdzie jest i kim jest. Nie jesteśmy szpiegami…

          - Kłamiesz – znów ją spoliczkował. Czuła, że łzy płyną jej po policzkach i były to już chyba tylko łzy bezsilności. – Ale dobrze, powiedzmy, ze na razie ci uwierzyłem. Więc kim jest twój ojciec i dlaczego zaginął? Jest żołnierzem?

          - Nie. Gdyby był żołnierzem, to armia by go jakoś znalazła. Jest naukowcem, brał udział w wyprawie badawczej – kłamała i czuła, że jest to jedyny ratunek.

Ciąg dalszy nastąpi...
                                           Jacek Piecuch

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 1385611
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem